„Sam jestem zaskoczony, jak łatwo jest być dziś pszczelarzem – znowu!” – z Erikiem Österlundem rozmawia Bartłomiej Maleta
Artykuł ukazał się w listopadowym numerze miesięcznika "Pszczelarstwo".
Erik Österlund to emerytowany szwedzki hodowca pszczół. Selekcję pszczół Buckfast, linii Elgon w kierunku odporności na warrozę Österlund rozpoczął w 1989 roku od sprowadzenia materiału genetycznego afrykańskich linii pszczół Apis mellifera monticola oraz Apis mellifera sahariensis. W 2020 roku Österlund przeprowadził ostatnie przeciwwarrozowe zabiegi w swojej pasiece.
Bartłomiej Maleta: Proszę, powiedz coś o swojej pasiece, o tym jak długo nie leczysz pszczół.
Erik Österlund: Można powiedzieć, że średnio to już piąty rok bez leczenia, przy czym ostatnia grupa – 20 proc. rodzin – była leczona w 2020 roku bardzo małą dawką tymolu (5 g substancji). Mam w swojej pasiece rodzinę ostatni raz leczoną w 2015 roku, a więc ona pozostaje bez kuracji przez niemal dziewięć lat. Oczywiście, matka zapewne się tam wymieniła, a z rodziny robiłem odkłady. W następnych latach, tj. w 2016, 2017 itd., odstępowałem od robienia zabiegów w kolejnych rodzinach, więc duża część pasieki nie była leczona dłużej niż pięć lat.
A ile masz teraz rodzin?
Wydaje mi się, że w tym roku będę zimował ok. 65. Każdego roku zmniejszam liczbę rodzin, bo nie chcę już tyle pracować. W przyszłym roku chcę ograniczyć tę liczbę jeszcze bardziej. W zeszłym roku zimowałem 69 rodzin.
Czy zauważyłeś jakieś zmiany w stratach (śmiertelności) i produktywności pszczół, kiedy zaprzestałeś leczenia?
Nie, nie mogę tego powiedzieć. Ostatnia zima była bardzo trudna dla pszczół. Okoliczni pszczelarze stracili średnio dwukrotnie więcej rodzin niż podczas poprzedniej zimowli, niezależnie od tego czy wykonywali zabiegi przeciwko roztoczom, czy nie. Zeszłego roku straciłem około 5 proc. rodzin, a tej zimy 10 proc. Inny pszczelarz stracił w zeszłym roku 15 proc., a w tym 30. Wiele osób w okolicy wciąż leczy pszczoły i niektórzy stracili nawet 50 proc. To była trudna zima i za te straty odpowiedzialne są nie tylko roztocze. W marcu pojawiło się ocieplenie, więc matki zaczęły składać jaja, a w kwietniu wróciły mrozy – pszczoły zostały na czerwiu, próbując go ogrzewać, i zabrakło im pokarmu w pobliżu kłębu.
W tym sezonie zrobiłem wiele odkładów – wydaje mi się, że ok. 30. Wspomogłem nimi pszczelarzy, którzy stracili dużo rodzin. Inni, widząc co się dzieje, zaczęli prowadzić pasieki bez leczenia zgodnie z moimi sugestiami. Udało mi się też wziąć trochę miodu, ale ten sezon nie jest zbyt udany.
Czy możesz powiedzieć, że Twoje pszczelarstwo z pszczołami selekcjonowanymi od lat ze względu na odporność jest mniej więcej takie samo jak pszczelarzy leczących pszczoły, czy widzisz jakąś różnicę?
Mogę porównać je do moich doświadczeń sprzed czasu inwazji dręcza i nie widzę różnicy w produkcji miodu. To najkrótszy i najłatwiejszy sposób, żeby to podsumować. Właściwe nigdy w trakcie całego procesu selekcji nie doświadczyłem żadnej różnicy w produkcji miodu – oczywiście biorąc pod uwagę przebieg danego sezonu. Najgorszy pod tym względem był sezon przed inwazją dręcza... ale ten wydaje się taki sam.
My w zeszłym roku mieliśmy zły sezon w południowej Polsce.
Zbiory miodu w dużej mierze zależą od regionu, od wilgoci w glebie. Trzeba szukać na pasieki wilgotnych miejsc. Dobrze też zwrócić uwagę, jak wyglądają gospodarstwa rolne. Wiesz, jeśli gospodarstwa są bogate, to może oznaczać, że jest tam dobra ziemia, która daje wysoki plon. Wokół takich miejsc można znaleźć dobre miejsca na pasieki.
Rozmawiałem z wieloma pszczelarzami w Polsce i większość z nich twierdzi, że jeśli w pobliżu płynie rzeka, to zbiory miodu w tych rejonach bywają dwa razy większe niż w innych.
Miałem pasiekę, którą odstąpiłem innemu pszczelarzowi. To miejsce było dla mnie za daleko. Było tam kiedyś jezioro, które osuszono, a ziemię zaczęto uprawiać. W tamtym rejonie zbiera się po 50 kg miodu i więcej, a jeszcze 10 kg zostawiasz pszczołom na zimę. W najlepszych rodzinach zbiory bywają dwa, czasem trzy razy większe – oczywiście takich rodzin nie ma zbyt wiele. A w okolicy jak ta, w której jesteśmy, cieszysz się, jeśli zbierzesz połowę tego miodu.
Przejdźmy teraz do kwestii współpracy w rejonie Hallsberg – to jest temat, który mnie najbardziej interesuje. Myślę, że Twoim największym dokonaniem było skłonienie pszczelarzy do współpracy. Dla mnie to nawet większe osiągnięcie niż uzyskanie pszczół odpornych, ponieważ to drugie udało się zrealizować w różnych rejonach świata. Pszczelarze są indywidualistami – nie chcą współpracować. Jak Tobie się udało skłonić ich do współpracy?
Nie sądzę, żebym doświadczał tego, o czym mówisz, w naszym stowarzyszeniu. Jesteśmy przyjaciółmi, dzieliliśmy się swoimi doświadczeniami, mamy udane spotkania itd. Ale trochę było tak wcześniej. Tak, wiele osób ma trudności z dzieleniem się. Na pewno są różne sytuacje, różne koła i stowarzyszenia lokalne. W czasie mojej selekcji odpornych pszczół na pewnym etapie zdałem sobie sprawę, że wprowadzenie pszczelarstwa całkowicie pozbawionego stosowania leków będzie trudne, jeśli nie włączę w to moich sąsiadów-pszczelarzy. Wszystko przemyślałem i zacząłem od nawiązania kontaktu z najbliższym sąsiadem, który miał 100 rodzin. Ja miałem wtedy 150. Powiedziałem mu: „Dam ci matkę, myślę, że możesz uważać ją za dobrą reproduktorkę. Dostaniesz ją za darmo, jeśli mi obiecasz, że odchowasz od niej kilka matek”. On zaakceptował te warunki. Po sezonie zapytałem go, ile matek wyhodował. Powiedział, że wymienił aż 53 królowe z własnej pasieki na jej córki. Potem zacząłem współpracować z innym sąsiadem – był właścicielem 150 rodzin. Umówiliśmy się tak, że on pomoże mi w hodowli matek w mojej pasiece, ale potem będzie mógł zabrać ich tyle, ile chce, albo jeśli będzie wolał, zabierze mateczniki „na wygryzieniu”. Z tymi dwoma pszczelarzami „opanowaliśmy” dość duży teren, na którym zaczęły się pojawiać nasze dobre trutnie.
Kilka lat później całkowicie porzuciłem leczenie pszczół. Myślę, że bez tej współpracy byłoby to o wiele trudniejsze, choć nie mogę powiedzieć, że byłoby to niemożliwe – po prostu tego nie wiem. Wiesz, najgorsze matki trzeba wymienić z różnych powodów, na przykład mogą źle czerwić. W niektórych rodzinach może być zbyt dużo larw chorych na grzybicę wapienną czy po prostu niemających wystarczająco dobrej odporności na warrozę i pojawia się dużo bezskrzydłych pszczół (porażonych wirusem DWV), co powoduje ich słaby rozwój. Jeśli nie współpracowałbym z pszczelarzami, więcej byłoby tych matek, które nie mogłyby przekazywać potomstwu cech odporności, trzeba by było je zastąpić innymi. Skuteczność przekazywania odporności nowym pokoleniom zależy od tego, jakich masz sąsiadów i ile masz rodzin produkujących trutnie. Współpraca w tym celu jest bardzo korzystna – i wiem, że to działa.
Znam wielu pszczelarzy i większość z nich to są naprawdę mili ludzie, troszczący się o dobrostan swoich pszczół. Nie twierdzę, że oni nie chcą postępu w hodowli. Moje doświadczenia pokazują jednak, że nie chcą współpracować – właśnie dlatego zastanawiam się, jak do nich dotrzeć i przekonać o celowości takiej współpracy.
Zacznij od jednego. Nie od zarządu stowarzyszenia, ale konkretnego pszczelarza. To może być twój sąsiad, może to być pszczelarz w innym miejscu, który akurat ma odizolowaną pasiekę. Celem musi być stworzenie obszaru, który będzie można później poszerzać i odizolować w sposób wystarczający, aby się rozwijać, gdzie będą dominować trutnie pochodzące z waszych rodzin.
Te trutnie nie muszą dominować w 100 proc. Wielu pszczelarzy twierdzi, że zagrożeniem dla takiej hodowli może być sytuacja, kiedy matki będą kopulować z jednym „złym” trutniem. Moim zdaniem to nie jest prawda. Matki mogą kopulować nawet z 40 trutniami, średnio 20 – niektóre z mniejszą liczbą, inne z większą. Jeśli nawet założymy, że będą kopulować z dwudziestoma, a pięć z nich to będą te „złe”, to przecież piętnaście będzie dobrych.
Nie musi być idealnie, musi być wystarczająco dobrze.
Dokładnie tak – i jest duża szansa, że matki-córki będą pochodziły od dobrych trutni. A jeśli matka otrzyma nasienie od większej liczby kiepskich trutni i rodzina nie będzie wystarczająco dobra, to po prostu trzeba będzie ją wymienić. Ale uważam, że takich przypadków nie będzie dużo i nie będzie to wymagało dużego nakładu pracy.
Z badań naukowych wynika, że już sama różnorodność genetyczna wewnątrz rodziny pomaga w walce z chorobami i szkodnikami. Tak więc nie musisz nawet mieć naprawdę dobrych trutni, trzeba po prostu mieć różnorodne pszczoły – i niektóre z nich będą wystarczająco dobre.
Tak. Inną rzeczą, którą zrozumiałem, jest to, że przykładaliśmy zbyt dużą wagę do odizolowanych trutowisk. Jeśli będziemy mieć tam tylko kilka rodzin, w których przykładowo czerwią siostrzane matki, to może tam być zbyt mała zmienność genetyczna. Z każdym pokoleniem mogą się nasilać problemy. Zauważyliśmy, że gdy korzystaliśmy z odizolowanych trutowisk, żywotność pszczół była mniejsza. Kiedy natomiast mieliśmy już wystarczająco dużo dobrych matek, od których zaczęliśmy wychowywać trutnie, powstałe rodziny i nowe matki były o wiele lepsze, żywotniejsze. Wtedy gdy wszystkie stały się takie, mogliśmy do dalszej selekcji wybierać materiał z uwzględnieniem innych cech, na których nam zależało.
Dodam, że gdy wysłaliśmy matki w inne miejsca i tam wychowywano ich córki, które kopulowały z lokalnymi trutniami, to rodziny nadal zachowywały te cechy na wystarczająco dobrym poziomie. Kiedy więc mówią, że do stabilizacji potrzebny jest chów wsobny, myślę, że w pewnym sensie tak, ale taka stabilizacja jest trwała może przez kilka pokoleń, a potem mogą się pojawić problemy. Może kumulować się coraz więcej złych cech. Kiedy prowadzisz selekcję, mając do dyspozycji jako trutowisko odpowiednio duży teren i masz dobre trutnie, a cały czas eliminujesz te złe, to otrzymasz bardziej stabilny, dobry wynik.
No tak, ale by to osiągnąć, trzeba albo nawiązać współpracę, albo samemu mieć co najmniej 1 tys., a może 2 tys. rodzin, co zazwyczaj jest zupełnie niemożliwe.
Nie wiem, jaki jest limit liczby rodzin, ale przy rozszerzaniu współpracy w końcu będzie ona wystarczająca.
No cóż, to też zależy od warunków środowiskowych, prawda? Jestem pewien, że w polskich warunkach, przy tak dużej populacji pszczół, musiałoby być więcej rodzin, aby zdominować jakiś obszar. A jeśli napszczelenie jest mniejsze, to wystąpi też mniej problemów wynikających z transmisji chorób – patogenów i pasożytów. Prawdopodobnie im więcej pszczół w okolicy, tym więcej trzeba włożyć pracy, aby uzyskać pożądany efekt.
Tak, w takich warunkach sytuacja jest mniej idealna, jeśli można tak to ująć. Prawdopodobnie trzeba by wymieniać więcej matek każdego roku.
Czy możemy teraz porozmawiać przez chwilę o liczbach? Powiedziałeś, że masz teraz 65 rodzin, a będzie ich coraz mniej. Ilu pszczelarzy współpracuje i ile łącznie mają rodzin pszczelich? Chodzi mi tylko o oszacowanie, jak szeroka jest ta współpraca.
Nie tylko trzej wspomniani pszczelarze nie leczą pszczół. To są najwięksi w tym rejonie, ale są też tacy, którzy mają nawet po kilka uli i oni „wypełniają” ten obszar. Powiedzmy, że łącznie jest to ok. 15–20 osób. Szacuję, że współpracujemy na obszarze prostokąta wielkości ok. 15 na 20 km, na którym jest łącznie kilkaset rodzin, ok. 700. Przynajmniej tyle było przed poprzednią zimowlą.
I wszystkie to nieleczone rodziny?
Wszystkie.
To jest absolutnie wspaniałe.
Tak, to prawda. Ale są też inni, poza wspomnianym obszarem. Jest przykładowo kobieta niedaleko Åsbro – ona jest tam sama. Ma dwie pasieki po sześć, siedem rodzin. Obok, mniej niż kilometr od niej, jest pszczelarz, który stosuje leczenie. A ona ma trudności z zauważeniem jakichkolwiek roztoczy w swoich rodzinach – pszczoły nie mają żadnych problemów zdrowotnych. W tym roku miała większe straty (prawdopodobnie w związku z tą trudną zimą), ale przez trzy wcześniejsze lata nie zginęła żadna z jej rodzin.
No cóż, muszę powiedzieć, że zazdroszczę Wam, ale wiem też, że ten stan, który jest obecnie, wymagał inwestycji i ogromu pracy przez wiele, wiele lat.
Sam jestem zaskoczony, jak łatwo jest być dziś pszczelarzem – znowu! Podobnie jak przed czasem inwazji dręcza.
O, i bardzo miło to słyszeć. Bo wiesz, dręcz zdominował wszystkie tematy związane z pszczelarstwem.
O tak. Masz to cały czas w głowie. Obecnie jednak zorientowaliśmy się, że już nie musimy badać poziomu porażenia dręczem. To nie jest już priorytet. Układ odpornościowy jest teraz dużo lepszy w naszych rodzinach pszczelich. Przed wylotkami trzymam płyty wielkości 50 na 50 cm. Gdy jestem w pasiece za każdym razem sprawdzam, czy nie ma na nich pszczół bezskrzydłych. Pełzające porażone wirusem pszczoły mogą oznaczać potencjalne problemy. Jeśli jest ich więcej niż dwie, z reguły zalecam sprawdzenie poziomu porażenia – o ile chcesz mieć pewność, czy jest wysokie. Sprawdzam też jak wygląda gniazdo, czy rodzina rozwija się normalnie. Na tej podstawie podejmuję decyzję. Obecnie, jeśli pojawia się problem i widzę zbyt wiele bezskrzydłych pszczół, już nie leczę rodziny. Znajduję i zabijam matkę, a jeśli rodzina jest wystarczająco duża, robię jej podział. Po tygodniu usuwam wszystkie mateczniki i daję im matecznik na wygryzieniu pochodzący z najlepszych rodzin. Młoda matka unasienia się w pasiece i… problem znika!
Oczywiście, problem znika, jeśli masz w pasiece odporny materiał genetyczny i dobre warunki.
Nie trzeba mieć koniecznie „idealnych” trutni. Trzeba wykorzystać matecznik pochodzący od dobrej reproduktorki.
W odporność trzeba zainwestować, wymaga to pracy. A widzę, że ludzie szukają prostych, krótkoterminowych rozwiązań. Jeśli w zbożu rosną chwasty, po prostu opryskujesz je pestycydem. Tak samo jest w przypadku pszczół: jeśli jest szkodnik, po prostu go zabijają. To rozwiązanie jest proste, a wygrywa krótkoterminowe podejście do ekonomii. Ludzie nie chcą inwestować, bo nie wiedzą, czy efekty przyjdą, jak długo trzeba będzie na nie czekać, jakie zasoby będą musieli zainwestować... Zawsze staram się przekonać, że na rozwiązaniu długoterminowym wszyscy skorzystamy. Czy mógłbyś to skomentować? Czy uważasz, że Twoja wieloletnia praktyka doprowadziła Cię tam, gdzie chciałeś być?
Cóż, tak naprawdę, na dłuższą metę nie mamy wyboru. Kontynuowanie obecnej praktyki leczenia to ślepa uliczka. Problemy będą się nasilać. Liczba zabiegów co roku będzie musiała być zwiększana. W końcu nie można już więcej leczyć w sezonie. Obecnie, już we wrześniu i październiku, właściwie leczone rodziny zaczynają ginąć – i nie będzie lepiej, będzie gorzej. Trzeba więc wystarczająco wcześnie zacząć podążać inną ścieżką, aby uzyskać pożądane rezultaty. W moim przypadku wreszcie uzyskałem takie wyniki, jakich chciałem, ale stało się to, kiedy przeszedłem na emeryturę i zmniejszyłem liczbę rodzin. Zajęło to wiele lat. W pewnym sensie można powiedzieć, że możesz być rozczarowany, ponieważ zajęło to tyle czasu, a nie zostało mi już tak wiele lat bycia pszczelarzem. Ale ja tak tego nie odczuwam. Czuję się usatysfakcjonowany. To ta chwila jest ważnym doświadczeniem, wiąże się z ważnymi uczuciami. Teraz żyję dobrym życiem. Nawet jeśli to miałoby być tylko na ten rok, to i tak było warto.
Rozpocząłeś swoją drogę – jeśli się nie mylę – 20 lat przed przybyciem dręcza. A większość ludzi „budzi się” po 40 latach obcowania z nim.
Wszystko zaczęło się od brata Adama i jego prac hodowlanych. Po raz pierwszy odwiedziłem go w 1983 roku, dowiedziałem się, jak on prowadził selekcję, i złapałem bakcyla hodowli. Zrozumiałem, jakie to jest ważne. On miał trochę inny cel niż my dzisiaj...
Brat Adam zaczął przecież prace po inwazji świdraczka pszczelego Acarapis woodi. Miał więc podobne doświadczenia jak my teraz z dręczem.
Tak, tak. Zrozumiał znaczenie selekcji przy poprawianiu pszczół. Interesowało go, jak różnorodność genetyczna wpływa na ich zdrowie. Podróżował po regionie śródziemnomorskim i tam znalazł najciekawsze pszczoły.
Czy nadal widujesz roztocze? Ja jestem pewien, że są, że nie znikną i będą z nami do końca pszczelarskiego świata. Pszczoły muszą po prostu trzymać je pod kontrolą.
Czasami tak. Okazjonalnie. Jeśli nie masz w ulu wystarczająco dobrej matki, albo masz sąsiadów, którzy takich nie mają, to niektóre z rodzin będą „zbierać” mnóstwo roztoczy z okolicy.
Naukowiec Tibor Szabo, Kanadyjczyk węgierskiego pochodzenia, stwierdził, że wystarczy selekcjonować tylko jedną cechę: produkcję miodu. Dobrze jest też selekcjonować temperament. Jednakże produkcja miodu łączy się z wieloma różnymi cechami.
No tak, ale pszczoły muszą same rozwiązywać swoje problemy. Jeśli pszczelarze będą rozwiązywali te problemy za nie – bo wtedy zbiory miodu będą większe – to będziemy mieli dokładnie to, co mamy w Europie Środkowej.
Tak, ale dziś rozmawiamy przecież o pszczołach bez leczenia – to ich dotyczy to, o czym mówię. Stephen Martin, emerytowany profesor z Anglii, badał co najmniej trzy duże populacje pszczół podgatunków europejskich, które nie są leczone. Pierwsza znajduje się na jednej z wysp Hawajów, druga na Kubie, a trzecia to duży obszar w Walii. Można długo dyskutować o tym, jak rozwinęła się odporność na warrozę w tych miejscach i pewnie będą różne zdania na ten temat, ale pewne jest, że istnieją duże populacje, które nie wymagają leczenia. A na Kubie nie ma afrykańskich podgatunków pszczół, tylko europejskie.
On badał też pszczoły na brazylijskiej wyspie Fernando de Noronha, na której jest niewielka populacja ok. 50 rodzin.
Tak. Dręcz został stwierdzony na Gotlandii w 1987 r. u pszczelarza Gustava Boberga, hodowcy włoskich pszczół Apis mellifera ligustica. W czerwcu, w czasie przeglądu bardzo dobrej rodziny reprodukcyjnej, zobaczył jakieś tajemnicze stworzenie chodzące mu po ręce. Nie wiedział, co to było. Zadzwonił na uniwersytet i do jego pasieki przyjechał jeden z profesorów. On potwierdził, że to dręcz pszczeli – Varroa. Oszacowali, że w ulach znajdowało się od 10 do 20 tys. roztoczy. Ale nie było tego widać po wydajności rodzin. One nie miały żadnych problemów zdrowotnych. Zadzwonili jednak na jeden z niemieckich uniwersytetów i zapytali: „Czy to jest niebezpieczne?”. „Tak” – odpowiedzieli. „Czy musimy leczyć?”. „Tak” – usłyszeli. Więc przeprowadzili leczenie. A potem... rodziny zaczęły ginąć. Dlaczego to zrobili? Cóż, o tym też można dyskutować. Ale interesujące jest to, co by się mogło wydarzyć, gdyby nie podjęli leczenia. To była wyspa – jak Kuba czy Hawaje. Moim zdaniem dziś, a nawet znacznie wcześniej, mielibyśmy populację wolną od leczenia na Gotlandii.
Według mnie rezygnacja z kuracji to jedyne rozwiązanie długoterminowe. Dziś prawdopodobnie trzeba zaczynać w odosobnionych miejscach z dwiema, trzema rodzinami – zawozić tam najbardziej oporne pszczoły i po prostu przestać leczyć. Nie chodzi o to, żeby od razu rodziny były stuprocentowo odporne, ale żeby wyszukać te o najwyższych cechach odporności. Byłoby dobrze, gdyby w każdym takim miejscu znaleźć choć jedną rodzinę, rozmnażać te najlepsze, a najgorsze eliminować i zastępować tymi dobrymi. Na początek można zdobyć bardziej odporne matki od hodowców, którzy już zaczęli taką praktykę.
Ja patrzę na to dokładnie w taki sam sposób. Widzę jednak problem w przekonaniu ludzi, żeby też tak na to spojrzeli. Dla mnie to takie proste.
Tak, to jest proste.
Może dlatego wciąż jestem zaskoczony, zdumiony czy jakkolwiek to nazwać, że pszczelarze tego nie robią.
Cóż, oni nie chcą być tymi, którzy ponoszą koszty. Zarówno wyrażone w pieniądzu, jak i w ich pracy.
Ale już ponosimy te koszty – my wszyscy.
Cóż, oni tak nie uważają.
Jasne, okej (śmiech). Dziękuję za tę interesującą rozmowę.
Dziękuję. Może uda ci się zrobić z tego użytek i wzbudzić większe zainteresowanie pszczelarzy.
Bartłomiej Maleta, listopad 2024
Zapraszamy też do obejrzenia wywiadu w wersji video: https://youtu.be/3_YWBJaO1pE