Kto komu szkodzi, czyli szukanie kozłów ofiarnych za dziesięciolecia zaniedbań
Wielokrotnie już w przeszłości zetknąłem się i jeszcze zapewne niestety zetknę z olbrzymią krótkowzrocznością pszczelarzy. Perspektywa pszczelarza obejmuje prawie wyłącznie tylko najbliższe miodobranie, czasem również kolejne, a bardzo sporadycznie początek kolejnego sezonu. Przygotowując pszczoły do zimy, tak naprawdę przygotowuje się je „na rzepak” (niektórzy „na wierzbę” lub „na mniszek”), po rzepaku rodziny pszczele prowadzone są z myślą o kolejnych pożytkach, aż do ostatniego w danym sezonie. Wówczas cykl się zamyka i powraca ten sam schemat na kolejny rok. Sezon pszczelarski to tak naprawdę gonitwa od pożytku do pożytku i podejmowanie działań w kierunku utrzymania „optymalnej siły i struktury rodziny” na początek nektarowania – rodzina „słaba” nie ma racji bytu w tym świecie. I pewnie nie byłoby w tym tak naprawdę nic złego, bo przecież ekonomia jest naprawdę istotna i nikt nie neguje jej znaczenia. Problem jest w tym, że na każdym kroku objawia się szkodliwość tych działań – pszczoły, dzięki swojej plastyczności jakoś to znoszą, ale często mówią po prostu dość i rodziny osypują się pomimo wszelkich prób utrzymania ich najlepszej kondycji (a tak naprawdę właśnie „przez” te działania).
Osobiście dziś chcę budować moją pasiekę roku 2020, 2025 i kolejnych. Chcę wówczas widzieć ją wydajną, w zdrowiu i bez jakiejkolwiek chemii – nie tylko tej „twardej”, ale również tej tzw. „naturalnej” (bo ta również szkodzi pszczołom). Nie mam najmniejszych wątpliwości, że to przedsięwzięcie jest możliwe. Takie też spojrzenie staramy się promować w Stowarzyszeniu Pszczelarstwa Naturalnego „Wolne Pszczoły”. Czasem mam wrażenie, że dopiero dzięki tej inicjatywie zaczęło się głośno i bez wstydu mówić o zupełnie innej wizji pszczelarstwa. Wizji, w której śmierć rodziny nie zawsze musi być wynikiem „błędu w sposobie przeprowadzenia leczenia”. Być może wizji pasieki potencjalnie mniej wydajnej w wyliczeniach „na ul”, być może tylko dla amatorów czy ludzi potrzebujących trochę dorobić, ale za to z pszczołą na pierwszym miejscu, bo to przecież ona dźwiga na sobie cały ciężar małego czy większego przedsiębiorstwa pasiecznego. Dzięki Stowarzyszeniu coraz więcej mówi się o gospodarce ekonomicznie wydajnej, ale prowadzonej raczej ekstensywnie, w oparciu o zdrowe pszczoły, a nie intensywnie, przy założeniu jak największego dochodu z każdej pojedynczej rodziny pszczelej, eksploatowanej do granic jej wytrzymałości. Niestety wciąż pokutują schematy i wiedza wbita do głowy niegdyś młodym i początkującym pszczelarzom, a dziś kształtującym światopogląd doświadczonym praktykom, czy nierzadko również naukowcom.
- Na wstępie rozważań pozwolę sobie przytoczyć kilka przykładów, jakie wpadły mi w oko lub ucho w ostatnim czasie.
- Niedawno na portalu internetowym „Dziennika Polskiego” trafiłem na tekst z 12 maja 2016 roku pod tytułem „Pszczoły w lesie czy ulu? Spór o barcie na drzewach”. Tekst dotyczył problemów z jakimi zetknął się pszczelarz chcący przywrócić tradycję bartniczą na terenie nadleśnictwa Gromnik niedaleko Tarnowa w Małopolsce. Według Dziennika bartnik spotkał się z oporem środowiska pszczelarskiego, reprezentowanym przez prezesa koła pszczelarskiego w Tuchowie: „Obecnie pszczoły są bardzo podatne na choroby i w lesie same sobie z nimi nie poradzą. Jedynie wczesne wykrycie warozy czy zgnilca jest podstawą skutecznego ich zwalczania. Jest to możliwe tylko w ulach ramkowych, które można łatwo rozebrać i dokonać przeglądu gniazda. (…) W barciach lub kłodach, gdzie plastry przytwierdzone są do ścian (…) jest to niemożliwe. O chorobie dowiemy się dopiero wówczas, gdy rodzina zacznie wymierać. Jedna osłabiona chorobą rodzina w barci stanie się przyczyną zarażenia wielu pasiek znajdujących się w promieniu kilku kilometrów” (przytoczone za oryginałem: http://www.dziennikpolski24.pl/region/a/pszczoly-w-lesie-czy-w-ulu-spor-o-barcie-na-drzewach,9980448/)… Pod tekstem natomiast pojawiło się co najmniej kilka nieprzychylnych bartnikowi komentarzy, próbujących przekazać, że obecnie pszczoły są po prostu „wydelikacone” i nie są w stanie stawić skutecznego oporu roztoczom.
- W numerze szóstym z 2016 roku dwumiesięcznika „Pasieka” pan Sławomir Trzybiński w artykule „Co zrobić, żeby było lepiej, czyli podsumowanie sezonu” opisuje między innymi przebieg sezonu i własne wnioski na temat przyczyn i wielkości porażenia pszczół roztoczami. Przy okazji nazywa pszczelarzy ludźmi „zapobiegliwymi i wychodzącymi możliwościom i zagrożeniom naprzeciw”. Pan Trzybiński w ostatnim podrozdziale artykułu, zatytułowanym „Pseudo-ekologistom mówimy „nie”!”, niewątpliwie odnosi się do Stowarzyszenia Pszczelarstwa Naturalnego „Wolne Pszczoły”, stawiając nas w opozycji do „prawdziwych pszczelarzy”, z wielkim poświęceniem utrzymujących swoje pasieki.
- W październiku 2016 roku, jeden ze znanych pszczelarzy, mający kilkusetpniowe przedsiębiorstwo pasieczne, zamieścił w internecie film z przeglądu jednego z uli wywiezionych na pożytek nawłociowy. I faktycznie ilość zebranego miodu wyglądała imponująco, bo nie tylko pszczoły zebrały 2 korpusy miodu towarowego, ale też ilość zebranego zapasu pozostawionego w gnieździe pozwoliła na pozostawienie ula bez jesiennego dokarmiania. Czyż nie tak każdy chciałby widzieć swoje pszczelarstwo? Być może. Ale w czasie przeglądu ula, pomiędzy dwoma korpusami gniazdowymi znajdowały się „tajemnicze” paski lub tekturki. Jakość filmu, odległość operatora kamery i krótkie ujęcie nie pozwoliły na dokładną ocenę, czym tak naprawdę owe przedmioty były, ale niewątpliwie nie były to przedmioty naturalnie występującym w pszczelim gnieździe (z kontekstu można domniemywać, że są to paski zawierające fluwalinat).
- Całkiem niedawno jeden z kolegów ze Stowarzyszenia na naszym forum podesłał link do umieszczonego na Youtube filmu z 1985 roku traktującego o warrozie. Z filmiku wynikało, że w czwartym roku od zarażenia rodziny pszczelej, poziom porażenia pasożytem (sięgający kilku tysięcy osobników) zagraża rodzinie pszczelej i prowadzi do jej śmierci. Kolega w tym samym poście przypomniał, co na ten temat pisał pan Maciej Howis w swojej pracy doktorskiej – i faktycznie dane te są zbieżne z zamieszczonymi w filmiku. Rodziny pszczele dopiero w czwartym roku od zarażenia osypywały się przez pasożyta. W tej samej pracy podano informację, z jakiej dziś chyba zdaje sobie sprawę prawie każdy pszczelarz: otóż dziś rodziny nieleczone osypują się najczęściej po 2 sezonach od zarażenia. Dr Maciej Howis pisze również, że ilość pasożyta zagrażającego życiu rodziny pszczelej dziś jest kilkukrotnie mniejsza (niegdyś życiu rodziny zagrażało porażenie na poziomie 7 – 11 tysięcy roztoczy, a dziś około 2 – 5 tysięcy).
- Pierwszego października 2016 roku, na „Dniach otwartych” firmy Łysoń w Kleczy Dolnej wysłuchałem wykładu pana dra hab. Pawła Chorbińskiego na temat: „Zarządzanie warrozą w pasiece”. W czasie wykładu prowadzący powiedział swoje słynne zdanie (parafrazuję, więc słowa mogą nie być przytoczone dokładnie): „Kiedy roztocze Varroa pojawiło się na ternie Polski, popełniliśmy błąd, że zaczęliśmy je zwalczać. Gdybyśmy tego nie zrobili, to mielibyśmy wówczas ogromne straty, ale dziś mielibyśmy pszczoły wolne od roztocza”. Słowa te słyszałem już wielokrotnie, gdyż dr Chorbiński wykorzystywał tą myśl również w toku innych swoich wykładów, jakie wysłuchałem wcześniej w internecie. W toku prezentacji wykładowca podał również informację, że gdy roztocze pojawiło się na terenie Polski to (przeciętna czy statystyczna) rodzina pszczela była w stanie przeżyć zimę z porażeniem wynoszącym około 1500 sztuk roztoczy, podczas gdy dzisiejsze pszczoły umierają przy porażeniu na poziomie 500 sztuk – a więc liczby te są niższe niż podaje dr Maciej Howis w swojej pracy, jednak w wykładzie podano mniej więcej te same proporcje ilościowe porażenia, jakie zagrażało pszczołom trzydzieści lat temu i dziś (różnica mniej więcej trzykrotna)
Mając świeżo w głowie te parę narysowanych obrazów przejdę do rozważań na temat funkcjonowania środowiska pszczelarskiego. Otóż okazuje się, że każdy powinien być wtłoczony w pewne ramy, bo inaczej ponoć szkodzi większej społeczności. Wiem, że i mi zarzuca się próbę narzucenia innym pewnych ram. Ale wydaje mi się, że ma to raczej formę przekonywania, a nie narzucenia innym jakichś działań. Tak kreuje się światopogląd – poprzez informowanie, pokazywanie błędów w rozumowaniu, wytykanie niewłaściwych wyborów, czy pokazywanie ich konsekwencji. Czymś zupełnie innym jest natomiast ograniczanie i zabranianie dozwolonych zachowań tylko dlatego, że sprzeczne są z jakimiś naszymi interesami (jak w przypadku przytoczonego bartnika spod Tarnowa, gdyż jak wynika z kontekstu, w tym przypadku jego inicjatywa została prawdopodobnie zahamowana). Pozwolę sobie w tym miejscu na małą dygresję i przedstawię analogiczny problem. Uczestnicząc kiedyś w zajęciach na kursie rolniczym, usłyszałem z ust prowadzącego zajęcia, że nieużytki rolne w interesie lokalnej społeczności powinny być odchwaszczane przez odpowiednie zabiegi (np. odpowiednie koszenie, nawet do kilku razy w roku) lub opryski, gdyż „chwasty” przenoszą się na sąsiednie pola uprawne. O ile sam fakt rozsiewania chwastów zapewne ma miejsce, to jednak sugerowanych metod zaradzenia sytuacji nie określiłbym jako właściwą reakcję na „problem”. Te nieużytki stanowią siedliska i schronienie dla wielu pożytecznych – również dla rolnictwa – zwierząt (np. ptaków walczących dla nas ze szkodnikami, czy też owadów zapylających), stanowią bazę różnorodnych roślin, które budują zdrowe ekosystemy. A często te „chwasty” są po prostu ziołami potrzebnymi do prawidłowego odżywiania roślinożerców, czy też roślinami miododajnymi podtrzymującymi populacje zapylaczy. Opryski tych gruntów nie tylko spowodują wytrucie wielu pożytecznych owadów, ale zanieczyszczą glebę, jak również źródła wody pitnej dla zwierząt czy ludzi. My pszczelarze powinniśmy szczególnie doceniać wagę nieużytków rolnych, a jednak, jak nierzadko można usłyszeć, utrzymując taki nieużytek „szkodzilibyśmy” sąsiednim rolnikom. Patrząc na ten przykład, dla mnie widać jak na dłoni, że podejmując pewne decyzje nie powinniśmy się kierować tylko krótkotrwałymi interesami jakiejś pojedynczej grupy, ale popatrzeć na szerszy kontekst i długofalowe skutki tych działań (nie znaczy to, że na pewno nie należy nigdy odchwaszczać pola – znaczy to tylko, że zawsze trzeba rozważyć za i przeciw, a decyzję podejmować z rozwagą, wybierając raczej interes ważniejszy i długofalowy). W mojej ocenie tego właśnie brakuje w środowisku pszczelarskim – spojrzenia na problem długofalowo, uwzględniając coś więcej niż partykularny interes.
Niestety bardzo często praktykowane są krótkowzroczne metody radzenia sobie z „problemami”. W nowoczesnym pszczelarstwie skala tego zjawiska już dawno osiągnęła granicę absurdu. Ośmio-, czy dziesięciokrotne zabiegi przeciwko pasożytowi są dziś, mam wrażenie, normą. Może nie u wszystkich. Ale ci, którzy stosują zabiegi chemiczne rzadziej, często wykorzystują inne metody ingerencji w życie rodziny pszczelej, nie pozwalając na jej prawidłowy rozwój – zgodny z naturalnym cyklem życiowym. Mam tu na myśli takie metody jak stosowanie izolatorów czy eksterminowanie trutni. Wrogiem numer jeden pszczelarzy jest roztocze Varroa. Wrogiem numer dwa są pszczelarze nie zwalczający warrozy, lub robiący to niewłaściwie. Ci, którzy nie leczą pszczół celowo lub poprzez zaniedbanie, zapomnienie, brak czasu (zapewne można by wymieniać dalej). Ci „źli” pszczelarze, czy jakby napisał pan Trzybiński: „nieprawdziwi”, nie doszukują się metod całkowitej eliminacji pasożyta. Nie stosują po lipie kwasu, by następnie we wrześniu przeprowadzić tzw. „4×4” i potem jeszcze dwukrotnie odymić pszczoły w okresie bezczerwiowym. Ci „nieprawdziwi” pszczelarze nie usuwają pierwszego czerwiu wiosną przy równoczesnym spaleniu tabletki. Nie wycinają również w sezonie ramki pracy. I to oni roznoszą warrozę na całą okolicę. To przez nich są te ciągłe straty w pasiekach, przez nich kochane pszczoły chorują, mają wysokie porażenie warrozą. Przez nich rozwijają się nosema i zgnilec, bo ich pszczoły są słabe i podatne na choroby. Jeżeli rodzina pszczela słabnie, to przecież dzieje się tak przez sąsiada, bo wiemy skądinąd, że nie przeprowadził wiosennego leczenia. Jeżeli po zastosowaniu „4×4”, przy tzw. „kontrolnym odymieniu” spadło 100 sztuk roztocza, to przecież stało się to przez „nieprawdziwego pszczelarza” po sąsiedzku. To jego wina, bo on czekał na ostatnią chwilę, żeby odymić. I tak można by obrzucać się odpowiedzialnością w nieskończoność…
Prawda jest taka, że warroza przenosi się między ulami. To wie każdy. Nie każdy jednak chyba zdaje sobie sprawę, że ona będzie się już zawsze przenosić. Wszyscy próbują znaleźć rozwiązanie, które to jednoznacznie zakończy. Tak się nie stanie. Najwyższa pora zdać sobie z tego sprawę i poszukać innej drogi niż tej wyznaczanej przez pestycydy. Możemy założyć prawie z całkowitą pewnością, że warroza będzie intensywnie przenosić się z tych niewielu uli, w której jest jej dużo. Ale też równie intensywnie będzie przenosić się z ogromnej liczby uli, w których jest jej mało. W Polsce ponad milion rodzin pszczelich jest nosicielami warrozy. Jedne ule mają jej po kilkadziesiąt sztuk, bo tam non stop prowadzone są zabiegi, a inne mają jej po kilkaset czy nawet kilka tysięcy. Ale w stu procentach uli w Polsce rozgościły się już roztocza. Pszczelarze, którzy chcą warrozę zwalczać, nie zawsze dadzą radę to zrobić. Średnia wieku pszczelarzy jest wysoka, bo to często hobby emerytów. Myślę, że nie ma powiatu, w którym co najmniej jeden pszczelarz nie zdołał „wyleczyć” pszczół, choćby z uwagi na swój stan zdrowia (np. zmożony chorobą czy zniedołężnieniem). Wielu pszczelarzy – całkowicie zresztą zgodnie ze sztuką pszczelarską, choć nierzadko wbrew zaleceniom – nie „leczy” pszczół do późnej jesieni. Oni wywożą pszczoły na nawłoć czy wrzos. Inni pszczelarze tylko kiwają głową i mówią: „Zapewne Twoje pszczoły przywiozą ze sobą nie tylko dużo miodu, ale i roztoczy. Musisz je leczyć zaraz po powrocie”. I wszystko jest w porządku, bo przecież ten pszczelarz wywożący pszczoły wykazuje się dużą przedsiębiorczością. To nic nie znaczy dla innych pszczelarzy, że wywożąc kilkadziesiąt pni i nie lecząc do późnej pory jesiennej staje się następnie źródłem zarażenia okolicznych pasiek – bo on robi to pozyskując miód. Pszczelarze „nieprawdziwi” mają małe zbiory, więc nie są przedsiębiorczy, a co za tym idzie, to oni stają się kozłem ofiarnym całego problemu wysokiego porażenia pasiek, choć nierzadko w ich ulach łącznie występuje kilka czy kilkadziesiąt razy mniej roztoczy, niż w ulach tych „prawdziwych, przedsiębiorczych pszczelarzy” – choćby z racji znacząco mniejszej skali swojego pasiecznego przedsięwzięcia. A może rozwiązaniem powinno być wywożenie pszczół na pożytki z „tajemniczymi” paskami, jak w przypadku wspomnianego powyżej pszczelarza? To ponoć „lek”, który nie przenika do miodu i wosku. Producent nie podaje okresu karencji, bo substancja ta jest ponoć nieszkodliwa i nietoksyczna. Myślę jednak, że jako klient chciałbym wiedzieć, że w ulach w czasie pożytku towarowego, z którego pochodzi miód dla mnie, znajdował się taki „zupełnie nieszkodliwy lek”. Chciałbym poznać jego skład chemiczny i wiedzieć jakie są produkty rozpadu substancji aktywnej (a może nawet nie chciałbym tego wiedzieć, tylko po prostu kupiłbym miód od tego, do którego mam zaufanie). Skoro lek działa, to znaczy, że uwalnia się, że paruje, osadza się na wszystkim dookoła. Substancje chemiczne rozkładają się na inne – nierzadko jeszcze bardziej toksyczne i szkodliwe niż sama substancja aktywna. Jakim cudem taki lek jest nieszkodliwy, a jednak roztocza sypią się tysiącami? Czy aby na pewno nie szkodzi pszczołom i ludziom spożywającym miód z takiego pożytku towarowego? Ale takie postępowanie przez środowisko pszczelarskie uznawane jest za godne szacunku i naśladowania, skoro producent zapewnia o nieszkodliwości substancji aktywnej. Takie postępowanie świadczy o tym, że pszczelarz dba o pszczoły. A klienci nierzadko (chyba raczej: nigdy) nie mają zielonego pojęcia, że pszczelarze w ulach stosują śmiertelne toksyny. Pszczelarstwo kojarzy się wszystkim ze zdrowiem i naturą, a ludzie nie wiedzą co kupują i spożywają, nierzadko nazywając pozyskany miód „lekiem”. Całe środowisko pszczelarskie może też „bijąc” roztocza każdą możliwą substancją i każdą metodą uodparniać pasożyta na zwiększane dawki i to też jest w porządku, bo robią to „z miłości do pszczół” i „dla ich dobra”.
I w tym kontekście okazuje się, że kilka barci stanowi śmiertelne zagrożenie dla środowiska pszczelarskiego. Skąd to pszczelarze wiedzą? Ha! Stąd, że co rok jest olbrzymia reinwazja roztocza! Co rok pszczelarze leczą, używając swoich wymyślnych metod i nieprawdopodobnie toksycznych substancji, a kleszcz wraca i wraca, i jest coraz silniejszy!… No, ale… skoro tak jest co rok i ten problem jak mantra wraca non stop do tej pory, to dlaczego winne są barcie…? Przecież do tej pory ich nie było… Czy ktoś jednak w ogóle o tym pomyśli? To bartnik jest problemem, bo nie ma ula ramkowego. I kropka. To nieleczący są problemem, bo przecież skądś ta warroza non stop wraca i wraca… No ale przecież 99% środowiska pszczelarskiego „leczy” pszczoły. Owszem jedni lepiej, inni gorzej, jedni mniej, inni bardziej. Ale przecież nieustannie ograniczają porażenie. Najwidoczniej robią to niewystarczająco. To pytam w takim razie, kiedy będzie wystarczająco? Czy wystarczającym będzie jak każdy wrzuci w czasie pożytku towarowego tekturkę nasączoną cudownym „nieszkodliwym” lekiem? A może trzeba by zakazać pozyskiwania późnych pożytków i nakazać przeprowadzenie zabiegów wcześniej? A jak to egzekwować?… No i znów dochodzimy do granic pszczelarskiego absurdu i wtłaczania wszystkich w jedną ramę dla dobra środowiska pszczelarskiego. Bo przecież pszczoły są dziś „wydelikacone”. Są mniej odporne niż były kiedyś, są bardziej podatne na choroby. Takie są i dlatego musimy dziś o nie jeszcze bardziej dbać niż kiedyś… Zastanówmy się jednak, dlaczego takie są. Dlaczego 35 lat temu pszczoły żyły z trzykrotnie większym porażeniem kleszczem, a dziś umierają? Dlaczego, gdy warroza nastała, statystyczna rodzina pszczela dawała objawy choroby po upływie 4 lat od zetknięcia się z roztoczem, a dziś rodziny praktycznie nie mogą dotrwać do lata kolejnego roku? Czy aby nie dlatego, że absurdalna praktyka pszczelarska walki z kleszczem każdym możliwym sposobem doprowadziła do tego osławionego „wydelikacenia” pszczół? Czy aby ilość stosowanej chemii i wszystkie metody pszczelarskie nie miały z tym czegoś wspólnego? To przecież nie warroza jest powodem wydelikacenia pszczół, skoro 35 lat temu roztocza nie zabijały rodzin pszczelich tak szybko i przy tak małym porażeniu jak dziś. Pszczoły jeszcze tak niedawno były wyjątkowo silne, skoro żyły z porażeniem na poziomie 7 tysięcy sztuk roztoczy. Dziś wielu pszczelarzy dostrzega już, że to nie warroza jest głównym problemem śmiertelności rodzin pszczelich. I owszem, jest „nosicielem” tych problemów, nosicielem „wszelkiego pszczelarskiego zła”, ale dziś rodzina pszczela umiera z porażeniem na poziomie 500 – 1000 sztuk roztoczy, choć 35 lat temu nie byłoby to praktycznie żadnym problemem. Rodziny pszczele umierają bowiem przez choroby, które do niedawna nie stanowiły większego problemu. Coś innego musi być przyczyną wydelikacenia pszczół niż warroza. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że przyczyną jest ilość stosowanej chemii, metody nowoczesnej gospodarki pasiecznej i selekcja pszczół oddalająca je od równowagi biologicznej gatunku.
Zawsze łatwiej jest znaleźć kozła ofiarnego, niż popatrzeć w lustro. Dziś Stowarzyszenie Pszczelarstwa Naturalnego „Wolne Pszczoły” ma kilkunastu członków. Kilkanaście osób na całą Polskę. Łącznie posiadamy około 150 poddawanych selekcji rodzin, na ponad milion rodzin pszczelich na terenie kraju. Gdyby w olbrzymi sposób zawyżyć statystyki i przyjąć, że każda z tych 150 rodzin pszczelich ma nawet po 2000 roztoczy (tyle nie ma, bo zapewne rodziny od dawna by nie żyły), to „Wolnych roztoczy” byłoby około 300000 (trzysta tysięcy) na terenie Polski. Nawet wliczając tą, jakże bardzo zawyżoną statystykę, daje to około 1 roztocze na 3 rodziny pszczele w Polsce. Tymczasem pasożyty sypią się setkami w czasie zabiegów pszczelarskich w regionach, w których nikt nawet nie widział żadnej „Wolnej Pszczoły”. Skąd są te wszystkie roztocza – tego nie wiem, ale na pewno nie „od nas”. Inicjatywa „Wolnych Pszczół” powstała jako odzew na bardzo złą sytuację pszczół i całkowite schemizowanie pszczelarstwa. Obwinianie „Wolnych Pszczół” czy bartnika spod Tarnowa za problemy pszczelarskie jest całkowitym odwróceniem procesu logicznego wynikania. Myleniem przyczyn ze skutkiem. To tak, jakby powiedzieć, że zamarzająca woda w kałuży sprowadza zimę. Niemniej jednak to w tą stronę idzie tok rozumowania pszczelarzy: to pojedyncze inicjatywy zagrażają całemu środowisku, choć już lata przed powstaniem tych inicjatyw problem narastał. Ten problem narastał przez kilkadziesiąt lat zaniedbań całego środowiska. Przez nieustanne zwiększanie dawek i ich częstotliwości pszczoły umierają dziś 2 razy szybciej niż niegdyś. Zrzucanie wszystkiego na pogarszające się pożytki też nie jest prawdą, skoro wielu pszczelarzy szczyci się kilkudziesięcio-, a niektórzy nawet ponad stukilogramowym zbiorem miodu. Owszem, wielu stwierdzi, że jest gorzej, bo te pożytki, choć masowe, są uboższe w różne gatunki roślinne, niegdyś występujące powszechnie w przyrodzie… Ale w takim razie czemu całe środowisko pszczelarskie udowadnia, że najkorzystniejsze dla pszczół jest zimowanie ich na syropach ze sztucznie wytworzonego cukru buraczanego?
W mojej osobistej ocenie – i myślę, że również w ocenie wielu moich koleżanek i kolegów – przywrócenie dzikich, czy też po prostu różnorodnych genetycznie, ale przystosowanych lokalnie, zrównoważonych populacji pszczół, jakie mogłyby występować w pasiekach prowadzących selekcję na odporność na pasożyta i choroby, jest nie tylko praktycznie nieszkodliwe, ale nawet i korzystne dla okolicznych pasiek. Otóż okazuje się, że zagrożenia jakie powodują takie pasieki, są w pełni akceptowane przez pszczelarzy gdy tylko w grę wchodzi miód (np. przy wywożeniu pszczół na pożytki jesienne, w czasie których populacje roztoczy są najbardziej rozbudowane i przenoszą się najszybciej). A te procesy zachodzą i tak, praktycznie we wszystkich regionach kraju, bo też pszczelarze leczą w różnych okresach i różnymi sposobami, a wielu przedsiębiorczych, „prawdziwych” pszczelarzy, jak już pisałem, do samego końca pożytku czeka z „leczeniem”. Patrząc na problem z punktu widzenia krótkofalowych interesów, faktycznie moglibyśmy przyjąć, że leczenie wszystkich rodzin pszczelich mogłoby być korzystne dla biznesu pszczelarskiego. Wiemy jednak, że nie jest możliwa taka zintegrowana walka chemiczna z roztoczem (chociażby z przytoczonych już powyżej powodów czysto ludzkich – jak choroby czy zniedołężnienie pszczelarzy). Wiemy też, że prowadzona dotychczasowymi metodami walka przynosi efekt odwrotny – pszczoły są coraz słabsze i umierają tym szybciej im bardziej o nie „dbamy”. Na dowód można przedstawić słowa ludzi oddanych nauce pszczelniczej, czyli przytaczanych powyżej dra hab. Pawła Chorbińskiego i dra Macieja Howisa. A skoro 35 lat temu popełniliśmy błąd zaczynając leczyć pszczoły, to dlaczego trwamy w tym błędzie? Przecież nic się nie zmieniło, poza tym, że dziś już wiemy, że to błąd, bo mówi to przedstawiciel nauki pszczelnictwa. Dlaczego nie wyjdziemy z tego zaklętego koła chemizacji, skoro wiemy z czym się mierzymy i możemy się do tego przygotować najlepiej jak potrafimy? Wiemy, że w krajach, w których państwo ogranicza sposoby trzymania pszczół sytuacja jest równie zła jak w innych częściach świata (np. w USA czy Czechach gdzie nie pozwala się na tzw. „dziką zabudowę”, a dziko żyjące rodziny pszczele bezwzględnie się likwiduje). Jak długo jeszcze będziemy brnąć w to, co nie przynosi długofalowych korzyści, dla naszych krótkoterminowych interesów? Jak długo jeszcze będziemy odwracać procesy logicznego wynikania i traktować inicjatywy powstałe w wyniku złej sytuacji pszczelarskiej, jako jej przyczynę? Jak długo będziemy za wzór podawać pasieki, w których stosuje się metody chemicznej (acz „nieszkodliwej”) walki z pasożytem w czasie pożytku towarowego? Pasieki selekcjonowane na odporność na warrozę mogą dać zastrzyk zrównoważonego materiału genetycznego dla całej lokalnej społeczności, a bezpośrednie zagrożenie od tych rodzin pszczelich jest daleko mniejsze niż opisywane. Łatwo jest wskazywać palcem kozła ofiarnego winnego za kilkadziesiąt lat zaniedbań, trudniej pomyśleć nad rozwiązaniem problemu i wziąć go na swoje barki.
Bartłomiej Maleta