O “Narodowej Strategii Ochrony Owadów Zapylających” Greenpeace krytycznych słów kilka
Już blisko rok temu (maj 2018 roku) ukazała się “Narodowa Strategia Ochrony Owadów Zapylających”. Jest to dokument opracowany z inspiracji organizacji Greenpeace przez kilkoro autorów określonych jako “Rada Naukowa Strategii”. Postanowiłem przedstawić kilka swoich przemyśleń na temat tego dokumentu.
Przyznać trzeba, że Strategia zawiera wiele cennych uwag i opinii. Zdecydowanie nie czuję się specjalistą od dzikich owadów zapylających - nie mam wystarczającej wiedzy dotyczącej dzikich pszczół (innych niż pszczoła miodna), błonkówek, motyli czy chrząszczy, których także dotyczy opracowanie. Moja wiedza wskazuje natomiast, że rola dzikich owadów zapylających jest nieporównywalnie większa niż pszczoły miodnej, zarówno w przypadku nieregulowanych przez człowieka ekosystemów (czy takie jeszcze są?), jak i upraw rolniczych. Mając poglądy zdecydowanie pro-ekologiczne nie mogę też polemizować z wieloma tezami dotyczącymi ochrony środowiska czy innych uwag, dotyczących negatywnego wpływu przemysłu i intensywnego rolnictwa na całe ekosystemy, a tym samym pośrednio lub bezpośrednio na zapylacze. W zasadzie zgadzam się więc z większością wniosków dotyczących tych części opracowania. Zastrzegam tu jednak ponownie, że nie czuję się wystarczająco kompetentny, żeby poddać ten dokument jednoznacznej analizie i ocenie w tym zakresie. Nie ma też sensu powielać argumentów zawartych w Strategii, tylko po to, żeby się z nimi zgodzić. Zainteresowanych odsyłam do opracowania. Jego lektura, abstrahując od treści, jest względnie przyjemna o tyle, że jest to tekst napisany dość prostym językiem i wydany ładnie, przejrzyście i czytelnie.
Jako pszczelarz, poszukujący możliwie przyjaznych rozwiązań dla gatunku pszczoły miodnej (Apis mellifera) – a to zarówno dla owadów trzymanych w ulach przez pszczelarzy, jak i dziko żyjących rodzin pszczelich – muszę jednak stanowczo sprzeciwić się wielu zwartym w Strategii tezom dotyczącym tego właśnie gatunku. Skupię się więc na krytyce tych, które dotyczą zagadnień najlepiej mi znanych, zarówno z teorii, literatury, dyskusji, jak i mojej prywatnej praktyki jako pszczelarza amatora, który po prostu chce prowadzić zdrowe pszczelarstwo bez stosowania tzw. „chemii”. O dziwo mam osobiste wrażenie, że Greenpeace, znany z przykuwania się do drzew, gorących protestów w obronie różnych gatunków zwierząt lub dzikich skrawków naszej planety, blokowania platform wiertniczych czy tankowców, tym razem... staje murem za przemysłem. I wcale nie chcę powiedzieć przez to, że, po pierwsze, jestem zawsze zwolennikiem radykalnych posunięć, a po drugie uważam, że działalność Greenpeace opiera się tylko na fanatyzmie czy fundamentalizmie ekologicznym. Chcę tylko zaznaczyć, że odniosłem osobiste wrażenie, że, pomimo różnych zastrzeżeń w Strategii, firmujący inicjatywę Greenpeace „kupił” wizję pszczelarstwa, jako zajęcia po prostu przyjaznego pszczołom. Tymczasem jest to gałąź przemysłowego rolnictwa, oparta na wykorzystaniu pestycydów, trucizn, substancji parzących i środków biobójczych – i to zapewne w nie mniejszym stopniu niż w pewnym sensie krytykowane w opracowaniu inne gałęzie rolnictwa. To prawda, że z jednej strony w Strategii krytykuje się masową hodowlę owadów, ale z drugiej strony panaceum na problemy pszczół miodnych (a pośrednio i innych, w związku z zagrożeniem przenoszenia patogenów) mają być rozwiązania „przemysłowe”. Wcale nie zależy mi na tym i nie jest moim celem, aby pokazać negatywną twarz jakiejś grupy społecznej, a już zwłaszcza pszczelarzy, do których przecież się zaliczam. To w większości naprawdę wspaniali ludzie. Chciałbym natomiast, żeby środowiska pro-ekologiczne, jak i pszczelarskie, zaczęły myśleć w kategoriach alternatyw dla intensywnych metod gospodarowania i te właśnie rozwiązania próbowały zaszczepiać wśród amatorów, czy po prostu miłośników przyrody. Nawiązując zaś do samej Strategii, zwróciłbym uwagę raczej na problem doboru ekspertów, którzy mogą pokazać pewne zagadnienie z perspektywy, czy to zupełnie obiektywnej (tak byłoby najlepiej), czy też perspektywy środowiskowej, ekologicznej, ewolucyjnej, planetarnej, czy jak jeszcze inaczej chcielibyśmy ją nazwać. Cały problem dotyczy sporu i dyskusji – a spór ze swojej natury musi polegać na wyrażaniu różnych poglądów i ważeniu różnych racji i dóbr. Na szali mamy więc (między innymi) dobra konsumentów, którzy muszą jeść czy ubrać się, dobra producentów, którzy tym pierwszym muszą dostarczyć produkty, a sami muszą się po prostu utrzymać, ale mamy też dobra tych wszystkich, którzy głosu nie mają: zwierząt, roślin, całego środowiska naturalnego. Uznaję, że pro-ekologiczne organizacje pozarządowe, powinny stać murem właśnie za tymi, którzy głosu nie mają, gdyż konsumenci i producenci mają mnóstwo możliwości wyrażenia swoich poglądów – od kierowania w określoną stronę strumienia pieniędzy począwszy, na kartce wyborczej skończywszy. Mam też świadomość, że dokument mający w swojej nazwie słowo „Strategia” powinien w pewien sposób ważyć te dobra i iść „drogą środka”, a nie przedstawiać tylko problem z jednej perspektywy – a Narodowa Strategia Ochrony Owadów Zapylających w dużej mierze to robi. Mam jednak wrażenie, że inspiratorzy akcji, akurat w przypadku pszczoły miodnej, tak dobrali grono ekspertów, że lobby producentów utożsamiono z dobrem tych, którzy głosu nie mają. Daleki jestem od kwestionowania zaangażowania, pasji czy miłości do pszczół przejawianych przez nawet tych pszczelarzy, których mógłbym zaliczyć do prowadzących pasieki w sposób „przemysłowy” lub „intensywny”. Nie kwestionuję ich intencji. Wielu z nich tak właśnie rozumie dobro pszczół (choć utożsamiają je często z wysoką produkcją miodu czy łagodnymi i przyjaznymi w pracy pszczołami). Znam wielu pszczelarzy „producentów”, których oceniam wyjątkowo pozytywnie – to ludzie przyjaźni, otwarci i tolerancyjni. Twierdzę jedynie, że ich działalność w zakresie chowu pszczół ma się nijak do „ochrony zapylaczy”, a już zwłaszcza dzikich. Przyjmując w dobrej wierze ich motywy i intencje, to są po prostu „producenci”. Sposób uprawiania przez nich pszczelarstwa jest oparty na krótkoterminowym rachunku ekonomicznym, a długofalowo problemy rozwiązują tzw. „chemią” - tak samo zresztą jak przedstawiciele innych gałęzi rolnictwa przemysłowego. Więc to trochę tak, jakby radzić się hodowcy świń w temacie rozwiązywania problemów dzików (z racji bieżącego sporu i na ten temat, wiemy doskonale, jak w tym przypadku stawiane są priorytety), czy też pytać hodowcy psów rasowych o to, jak poprawić los wilków. Tymczasem o sposób rozwiązania problemów dzikich zapylaczy (a w tym pszczół miodnych) pyta się hodowców matek pszczelich czy innych reprezentantów środowisk pszczelarskich ukierunkowanych na hodowlę „intensywną”. Żeby było jeszcze ciekawiej nie dostrzega się w tym nic dziwnego czy niewłaściwego. Jeżeli dobro dzikich zapylaczy (w tym dziko żyjących rodzin pszczół miodnych) utożsamimy z dobrem producentów miodu, pszczelarzy, to faktycznie Strategia zbudowana jest na medal. Chciałbym jednak wierzyć, że nie takie były intencje. Ot, jak zawsze, po prostu tak wyszło.
Jakie więc są zalecenia Strategii odnośnie pszczół miodnych? Zacznijmy od początku. Otóż w mojej ocenie z lektury opracowania wynika wniosek, że jego autorzy uznają pszczołę miodną w dużej mierze tylko za zwierzę gospodarskie, które wręcz może stanowić zagrożenie dla lokalnie występujących dzikich zapylaczy. Na swój sposób dziś jest to prawda, choć historycznie absolutnie tak nie było. Stało się tak oczywiście za sprawą działalności człowieka (a pszczelarzy w szczególności). Pszczoła miodna na naszych terenach funkcjonowała od czasu cofnięcia się lodowca, a z racji wielu milionów lat swojej historii, zapewne była tu i wcześniej. Żyła wtedy zupełnie dziko, a jej „grzechem” jest tylko to, że możemy ją wykorzystać gospodarczo. Gospodarka pasieczna przez dziesięciolecia tak dalece ingerowała w genetykę i sposób życia pszczoły miodnej, że dziś ma ona faktycznie ogromne problemy w funkcjonowaniu w sposób dziki. Gatunek, który żył na ziemi od milionów lat, dziś nie radzi sobie (lub radzi sobie słabo) z samodzielnym przetrwaniem w naturze, a pozbawione naturalnych przystosowań, dziko żyjące rodziny pszczele uznaje się za wylęgarnię chorób, które błyskawicznie przenoszą się między pszczołami. Jak się okazuje, istnieje też zagrożenie, że patogeny mogą przenosić się na inne gatunki pszczołowatych, które również funkcjonowały tutaj, zanim zaczęliśmy intensywnie zmieniać otoczenie. Oczywiście za ten stan w Strategii „wini się” tych, którzy pszczół nie leczą, lub leczą źle czy niewłaściwie. Jest to całkowicie zgodne z tezami wysuwanymi przez producentów miodu czy po prostu: pszczelarzy. Przytoczono bowiem badania, z których wynika, że jedynie 7% pszczelarzy „prawidłowo” stosuje leki na warrozę. Przyznam, że nie wiem co znaczy „prawidłowo” w tym kontekście. Nie wiem jak wykonują te zabiegi pszczelarze, których pszczoły znajdują się w owych siedmiu procentach. Czy to ci pszczelarze, którzy walczą z dręczem pszczelim „do upadłego” (stosując nawet do kilkunastu dawek pestycydów w ciągu sezonu, o czym można często przeczytać choćby na forach pszczelarskich), czy ci, którzy stosują nie więcej niż kilka kuracji, licząc się z tym, że jednak część pasożytów przetrwa – a wraz z nimi przenoszone przez nie patogeny: bakterie, wirusy i grzyby. Te ostatnie, wraz z każdą dawką stosowanych toksycznych substancji, uzjadliwiają się i długofalowo jeszcze bardziej utrudniają prowadzenie pasiek i coraz bardziej mogą zagrażać dziko żyjącym zapylaczom. Tymczasem Strategia, choć co prawda „nie ciesząc się”, przekonuje do słuszności ich używania i wręcz na swój sposób piętnuje tych, którzy tego nie robią. A trzeba mieć świadomość, że to co poprawia sytuację krótkoterminowo (a więc pozbycie się tzw. „szkodników”) długofalowo staje się gwoździem do trumny naturalnych przystosowań i adaptacji środowiskowej.
Strategia postuluje szereg zmian w prawie. Jednym z zagadnień, które miałyby być uregulowane, jest kwestia dopuszczania trucizn do użytku w rolnictwie. Zakazu używania toksyn w gospodarce rolnej raczej nie należy się spodziewać. Czy dlatego, że gdybyśmy zrezygnowali z „chemii” umarlibyśmy z głodu? Osobiście jestem sceptyczny wobec tej tezy, choć niewątpliwie dzięki truciznom produkcja rolna stała się o wiele bardziej wydajna (nierzadko za to pogorszyła się jakość produktów). Ale przecież kiedyś dało się bez nich - choć to prawda: mniej wydajnie, a ludzi na planecie było mniej. Można było iść tamtą drogą, uprawiając głównie te odmiany, które pozwalają na uzyskanie racjonalnych plonów bez stosowania „chemii”, i systematycznie selekcjonować rośliny i zwierzęta odmian bardziej podatnych czy „delikatnych”. No cóż, wybraliśmy inną drogę. Jak zawsze tą łatwiejszą, prostszą, krótkoterminowo wydajniejszą i bardziej opłacalną. Mało kto z nas myśli w dłuższej perspektywie (wystarczy prześledzić badania psychologiczne na ten temat). Nie wiem czy bez „chemii” świat byłby głodny. Być może. Wiem natomiast, że w biedniejszych regionach świata ludzie wciąż są głodni, a często i tak nie stać ich na „dobro” w postaci pestycydów, więc im one tak naprawdę nie „pomagają”. Wiem też, że na szczeblu dystrybucji i konsumentów marnowana jest ogromna ilość jedzenia. Niektóre dane mówią o nawet 50% w krajach wysoko rozwiniętych, inne o „zaledwie” 30%. Wiem, że w krajach bogatszych (w tym w UE) niektórym rolnikom płaci się za to, żeby nie uprawiali swoich pól. Przykładowo też, w jesieni 2018 roku na drzewach i pod nimi gniły „tony” jabłek, bo nie opłaciło się ich zbierać, rośliny jadalne uprawia się w celu przerobienia na biopaliwa (co jak mówią niektórzy naukowcy ma ujemny bilans energetyczny, a więc z punktu widzenia produkcji energii jest absurdem – mówiąc wprost więcej energii zużywa się niż produkuje, a opłaca się to tylko dzięki dotacjom). Przepisy weterynaryjne nakazują często uśmiercanie i „utylizację” tysięcy zdrowych zwierząt, tylko dlatego, że miały pecha żyć w obszarach, zakreślonych zza biurka na mapie, w których stwierdzono choroby. Uważam więc, że problem wyżywienia świata, to nie tyle problem wydajności, która musi być sztucznie podniesiona przy użyciu trucizn (choć być może w jakiejś części i w niektórych regionach świata jak najbardziej), a raczej opłacalności produkcji i w ogóle szeroko rozumianej ekonomii oraz polityki, a także nierzadko absurdalnych przepisów (np. weterynaryjnych). Na świecie są natomiast także miejsca – choć często ubogie i zapomniane, w których zabroniono używania pestycydów (o jednym z takich miejsc, Sikkimie w północnych Indiach, wspomniał jeden z kolegów w tekście zamieszczonym na stronie Bractwa Pszczelego w tekście: http://bractwopszczele.pl/art/art6.html). To prawda, że można przyjąć, że dlatego właśnie te regiony są ubogie i nie mogą wyjść z kryzysu i zapewne takie regiony nie wykarmiłyby stale rosnącej populacji świata. Ale mimo wszystko z jakiegoś powodu miejscowe władze decydują się na taki krok, a rolnictwo (i selekcja) praktykowane jest w sposób zrównoważony. Szkoda więc, że nie szuka się dobrych rozwiązań długofalowych, czasem nie popatrzy się wstecz, a dyskusje (również w Strategii) prowadzone są raczej wokół wyborów mniejszego zła. Przykładowo rozważa się czy lepiej zastosować kilka oprysków „tradycyjnymi” pestycydami, czy też wykorzystać nasiona zaprawione neonikotynoidami, zamiast wyszukiwać i selekcjonować odmiany odporne (nawet jeżeli miałoby to czasowo przyczynić się do zmiany naszej diety – co zresztą dla wielu byłoby to z korzyścią). Wróćmy jednak do pszczół miodnych. Strategia postuluje utworzenie „inspektora pszczelarstwa”, a także wprowadzenie obowiązkowego leczenia pszczół przez pszczelarzy. Rzecz jasna w imię ochrony dzikich zapylaczy, na które mogą przenieść się patogeny z „nieprawidłowo” leczonych pni pszczelich. Wydaje mi się, że stąd już tylko krok do czarnego scenariusza, polegającego na prawnym obowiązku likwidowania dziko żyjących rodzin pszczelich – za przykładem idącym choćby z Czech. Bo przecież te nie są doglądane przez pszczelarzy (a mało który pszczelarz będzie się zajmował pszczołami w dziupli, skoro pod domem ma wielką pasiekę produkcyjną), a zatem nie będą leczone. Jeżeli nie będą leczone, przy uchwalonym obowiązku prawnym wykonywania zabiegów, to zapewne prędzej czy później wykształci się praktyka ich likwidowania – a więc zabijania. Żeby było „śmieszniej” (a raczej smutniej) zapewne zabijanie dziko żyjących pszczół może odbywać się w imię... ochrony dziko żyjących zapylaczy. Mam nadzieję, że wizja ta nigdy się nie ziści. Niestety pierwszy postulat, który mógłby przyczynić się do zaistnienia przedstawionego czarnego scenariusza, wysuwa Narodowa Strategia Ochrony Owadów Zapylających... No cóż, chyba nie mogło być inaczej, skoro konsultacje w tej sprawie przeprowadzali eksperci, którzy na co dzień zajmują się przemysłowym chowem i hodowlą pszczół lub taki model promują. Czy aby na pewno intensywne stosowanie pestycydów przyczyni się do długofalowej ochrony dzikich zapylaczy i czy na pewno o to chodziło Greenpeace'owi? Jeżeli tak, to dla mnie jest to zatrważające. Niewątpliwie mogą na tym wygrać producenci, bo będą legitymować się poparciem jednej z największych i znanej na całym świecie organizacji pro-ekologicznej.
Strategia opracowana była również przy wykorzystaniu konsultacji społecznych. Ja sam, z pewnymi nadziejami, brałem udział w jednym ze spotkań na terenie Krakowa. W mojej osobistej ocenie konsultacje te prowadzone były w sposób co najmniej niezadowalający. O nie, nie dlatego, że były źle zorganizowane, czy panowała tam zła atmosfera dyskusji. Wręcz przeciwnie, spotkanie odbywało się w przyjaznej atmosferze i w poczuciu ogromnego zadowolenia ze świetnie wykonanej pracy. W mojej osobistej ocenie sam przebieg merytoryczny prac pozostawiał jednak do życzenia. Grupa parunastu czy dwudziestu paru osób, która tam się zebrała, została podzielona na mniejsze podgrupy, w których prowadzona była dyskusja. Sam jej przebieg organizacyjnie nie wzbudził moich zastrzeżeń. Pewien problem w tym, że wśród zgromadzonych osób byli bądź to pszczelarze (nieliczni), którzy rzecz jasna uważają chemiczną krucjatę przeciwko roztoczom za świętą, bądź ludzie, którzy o pszczołach i ich problemach wiedzą mniej niż nic (no cóż, na tym polegają „konsultacje społeczne”, czyż nie?). Oczywiście uważają przy tym, że nikt tak nie zadba o pszczoły jak pszczelarze. „O dziwo” często ci sami ludzie oburzają się na sposób traktowania drobiu, bydła czy trzody chlewnej przez rolników, których nierzadko postępowanie względem tych zwierząt niewiele różni się – oczywiście analogicznie - od postępowania pszczelarzy względem pszczół (warunki życia dostosowane do zwiększenia produkcji, a nie biologicznych potrzeb; cykl życiowy regulowany odgórnie przez człowieka; selekcja podyktowana tylko i wyłącznie zwiększaniem wydajności; wszechobecna „chemia” stosowana przy każdym pojawiającym się problemie; „kara” w postaci śmierci za zbyt małą wydajność itp.). A więc liczyłem na rzeczową dyskusję, a wypełniałem rubryki na przygotowanych zawczasu arkuszach. Chciałbym też wierzyć, że ktoś to przeczyta, ale przyznam, że nie wierzę. Konsultacje prowadzone były z udziałem eksperta. Po pracy w podgrupach miało nastąpić spotkanie i dyskusja z nim. Liczyłem, że choć wówczas rozpocznie się ciekawsza merytoryczna część omawiająca problemy i oparta na merytorycznych argumentach, w czasie której będzie można porozmawiać również o tych mniej wygodnych zagadnieniach. Na „naszym” spotkaniu ekspertem był pan Przemysław Szeliga – jest to znany podkrakowski hodowca matek pszczół (linii hodowlanej Sklenar). Pan Szeliga wydał mi się sympatycznym człowiekiem, kochającym swoje zajęcie. Intensywna hodowla pszczół, którą się zajmuje, nie ma jednak w mojej ocenie wiele wspólnego z „ochroną zapylaczy”. W czasie hodowli następuje bardzo duże ograniczenie różnorodności genetycznej pszczół – tylko dzięki temu możliwe jest przecież „zagwarantowanie” klientom linii pszczół charakteryzujących się określonymi cechami. A o to przecież chodzi w chowie i hodowli pszczół, podczas gdy natura nie znosi ujednolicenia i opiera się na różnorodności genetycznej. Niestety muszę powiedzieć, że dyskusja z ekspertem polegała na wysłuchaniu jego historii: o tym jak pszczoły rozbudziły jego pasję, jak zdecydował się zająć się pszczelarstwem zawodowo i jak rozwijał swoją pasiekę. Było to bardzo sympatyczne spotkanie, jednak wyszedłem przed końcem monologu uznając, że zmarnowałem parę godzin. Pozostawiłem za sobą atmosferę ogromnego samozadowolenia, ze świetnie wykonanych konsultacji...
Narodowa Strategia Ochrony Owadów Zapylających wskazuje, że największymi zagrożeniami dla zapylaczy są: degradacja siedlisk, pestycydy, choroby, zanieczyszczenia środowiska i masowa hodowla owadów. Nie sposób nie zgodzić się z tymi punktami. Co ciekawe jednak w przypadku punktu dotyczącego „masowej hodowli owadów” Strategia postuluje zaostrzenie tych działań, które bezpośrednio kojarzą się z tą masowością (w tym walki z chorobami pszczół, co jak wiadomo odbywa się przy użyciu głównie pestycydów), choć w samym dokumencie jednoznacznie stwierdzono, że masowa hodowla powoduje różnorodne problemy (str. 46). To właśnie rozwiązania przemysłowe uzjadliwiły patogeny, a w efekcie przyniosły zagrożenie przeniesienia się ich na dzikie zapylacze. Znów, w mojej ocenie, taka logika Strategii w sposób jednoznaczny wynika z tgo, że konsultacje eksperckie prowadzone były wśród pszczelarzy uprawiających swój zawód w sposób intensywny. W Strategii napisano: „Należy tu wspomnieć, że leczenie warrozy jest jednym z głównych zadań pszczelarzy, bo w znacznym stopniu może pomóc ograniczyć straty rodzin pszczelich”. Cóż, co ciekawe tam gdzie zrezygnowano z leczenia lub nigdy go nie podjęto na masową skalę (wiele z regionów Afryki, Ameryki Południowej i Azji oraz wiele mniejszych „wysp” w pozostałej części świata – np. pszczoły z lasu Arnot w stanie Nowy Jork, USA - patrz badania prof. Thomasa D. Seeleya) problemy chorób zapylaczy powodowane masową hodowlą owadów praktycznie nie istnieją lub są marginalne (https://link.springer.com/article/10.1007/s13592-015-0412-8 oraz https://www.nature.com/articles/ismej2015186). Oczywiście owady mogą tam mieć inne problemy, które nie są bezpośrednio związane z tym zagadnieniem (np. ubożenie bazy pożytkowej, zmiany klimatyczne itp.). Strategia powołuje się też na badania z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, które mówią, że nieleczona warroza prowadzi zawsze do śmierci rodziny (str. 49). Cóż, nie zgodziłoby się z tym wielu pszczelarzy, którzy z sukcesami prowadzi pasieki, w tym również zawodowe, bez zwalczania dręcza pszczelego. Najwyższa więc pora, aby do świadomości ludzi dotarło (przynajmniej tych, którzy chcą patrzeć na problem od strony środowiskowej), że od lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku na świecie wydarzyło się wiele, a niektórzy z sukcesami realizują coś co wydawało się niegdyś niemożliwe. Zgodzić się jednak trzeba, że wymaga to wiele pracy i wysiłku. Wysiłku, którego nie chce podjąć całe środowisko pszczelarskie, zacierające ręce na myśl o tym, że w zaniechaniach i zaniedbaniach wspomaga ich Greenpeace. Dla dobra zarówno hodowlanych jak i dzikich zapylaczy i dla dobra przyszłości zdrowego pszczelarstwa, mam nadzieję, że wizja systemów zintegrowanego leczenia rodzin pszczelich nigdy się nie ziści.
Strategia postuluje różnorodne działania na wielu płaszczyznach. W zasadzie jeżeli chodzi o zagadnienia związane zagrożeniami ubożenia bazy pożytkowej, oraz postulatami odtwarzania bogatej i różnorodnej roślinności miododajnej dla owadów należy się zgodzić z zapisami dokumentu. Nie ma sensu powielać tu, w większości całkiem słusznych zresztą, argumentów.
Edukacja jest najistotniejsza w przypadku każdej zmiany. Im głębsza ma być ta zmiana, tym większy wysiłek musi być podjęty. W przypadku zmian podejścia do traktowania naszego otoczenia i całego środowiska naturalnego, te zmiany powinny być fundamentalne. Najwyższa pora, żeby o środowisku przestać myśleć w kategoriach czegoś oczywistego, co przecież zawsze było, albo magazynu z niekończącymi się zasobami, a zacząć dbać jak o wspólne dobro, które chcielibyśmy przekazać w jak najlepszym stanie kolejnym pokoleniom. Kolejnym zagadnieniem jest to, że głębokie zmiany wymagają po prostu czasu. Słynny fizyk Max Planck niegdyś podsumował: „Nowe teorie zostają przyjęte nie dlatego, że ich krytycy dają się przekonać, lecz dlatego, że oni po prostu wymierają”. Opracowana przez Alfreda Wegenera, a dziś przyjęta powszechnie w nauce geologii hipoteza „Pangei”, a więc wielkiego kontynentu, który rozpadł się na kilka mniejszych, była przez dziesiątki lat wyszydzana i wyśmiewana przez geologów. Przyjęły ją dopiero kolejne pokolenia. Doktor Semmelweis, który powiązał brak mycia rąk przez lekarzy ze zwiększoną śmiertelnością na oddziałach położniczych (stwierdził, że choroby mogą przenosić się przez jakieś – nieznane jeszcze wtedy - czynniki biologiczne) uznany został powszechnie za człowieka niespełna rozumu. Nawet gdy Louis Pasteur odkrył obecność mikroorganizmów chorobotwórczych i wtedy opór środowiska lekarskiego wobec „nowych idei” był wszechobecny. Problemy pszczół są tylko niewielką częścią problemów naszej planety - za to skupiają je jak w soczewce. Pszczelarstwo i nauka o gospodarce pasiecznej wciąż opiera się na XIX wiecznej wierze w potęgę rozumu człowieka, który pozwoli nam kontrolować przyrodę bez żadnych konsekwencji. Pszczelarzom wydaje się, że wszelkie ich problemy wynikają z działań innych osób, a nie z ich własnych zaniedbań. Uważają, że mogą stale ingerować w genetykę pszczół i zalewać ule toksynami i wcale nie łączą tego ze zwiększoną podatnością pszczół na choroby i ze zwiększającą się stale zjadliwością patogenów. Potrzeba edukacji jest więc wszechobecna. Niestety nie wychodzi ona stamtąd skąd powinna, czyli z instytutów badawczych. Dziś nauka w pasiece, to nowe odkrycia przemysłu farmaceutycznego, a nie badania nad naturą i potrzebami biologicznymi owadów. Badania pszczół miodnych, to eksperymenty w pasiekach, a nie eksperymenty, które skupiają się na dziko żyjących owadach i ich zdolnościach do samodzielnego przezwyciężania chorób. Zmiany w nauce i zasadach szkolenia pszczelarzy są więc potrzebne. Ważne jednak co jest uczone, w jaki sposób i jak bardzo wytrwale. Bo opór w środowisku przed zmianą jest ogromny, a koncepcje opierające się na ewolucji i doborze naturalnym są wyszydzane w środowisku pszczelarskim i kwitowane ironicznym uśmiechem lub traktowane wrogo. A więc chemizacja pasiek trwa w najlepsze – i jak się okazuje obecnie przy wsparciu Greenpeace. Dopóki edukacja opierać się będzie na nauce gospodarki pasiecznej, a nie biologii rodziny pszczelej, to zmiany świadomości nie nastąpią, a inicjatorzy opracowania kolejnej Strategii znów zaproszą do jej opracowania pasieczników, producentów i hodowców, a nie biologów badających zdolności pszczół miodnych do życia w naturze.
Strategia postuluje też pewne zmiany w prawie. Jestem z wykształcenia prawnikiem (choć nie praktykuję w zawodzie) i może dlatego zawsze mam wątpliwości, czy kolejne zmiany w prawie są potrzebne. Wiele zagadnień zostało już uregulowane, a pomimo tego właściwe przepisy nie są przestrzegane. Jakie ma być na to panaceum? A jakże: kolejne zmiany w prawie. Jestem mocno sceptyczny wobec tezy, że jakiekolwiek nowelizacje aktów prawnych przyczynią się do poprawy sytuacji pszczół (oczywiście także tych dziko żyjących, nie tylko pszczoły miodnej). Obostrzenia normatywne i grożące kary nie skłaniają rolników do zaniechania oprysków w ciągu dnia i zmniejszania ilości zużywanych toksyn na polach. Mam raczej wrażenie, że akurat w tym względzie sytuacja jest coraz gorsza każdego roku i częstotliwość tych zjawisk nasila się (oczywiście nie z powodu zmian w prawie – ot, taki jest już sposób rozwiązywania problemów w rolnictwie XXI wieku). Oczywiście postulowane w Narodowej Strategii zmiany w postaci nakazu stosowania pestycydów lub środków biobójczych w pasiekach, uważam za groźne środowiskowo i sprzyjające nasileniu problemów pszczół i wszelkich innych pszczołowatych – choćby poprzez uzjadliwienie i szybsze roznoszenie się groźnych patogenów w wyjałowionych za to pełnych trucizn środowiskach życia pszczół. Być może pomogłyby nakazy prawne prowadzenia przez państwowe placówki prowadzenia badań nad biologicznymi sposobami rozwiązania problemów środowiskowych czy patogenów i pasożytów (tzw. „szkodników”) roślin i zwierząt? Niektórzy weterynarze twierdzą, że już dwuletnie ograniczenie przewożenia pszczół spowodowałoby pozytywne zmiany w stanie zdrowia populacji owadów. Inni uznają, że problem byłby rozwiązany po prostu przez wprowadzenie pięcioletniego zakazu tzw. „leczenia” pszczół. Opór środowiska byłby jednak ogromy, bo należałoby się spodziewać olbrzymich strat materialnych. Wiem też, że ludzie przejawiają największą kreatywność w obchodzeniu przepisów prawa. Boję się więc postulować jakiekolwiek zmiany, bo wiem, że zapewne zaprowadziłoby nas to do kolejnych absurdalnych pomysłów wykonawców prawa. Takich, które na tą chwilę nawet nie przychodzą mi do głowy. Wydaje mi się, że powinniśmy raczej zastanowić się nad tym jak stosować bieżące regulacje, zanim zaczniemy wprowadzać kolejne.
W przypadku ochrony każdego zwierzęcia tak naprawdę najistotniejsze jest zagwarantowanie mu dostępu do pokarmu i siedlisk jak najlepiej przystosowanych do jego biologicznych potrzeb. Ich obecność powinna zapewnić zwierzętom możliwość wypracowania swoich własnych mechanizmów radzenia sobie z bieżącymi problemami. Dokładnie tak samo jest w przypadku owadów, a pszczół i pszczoły miodnej w szczególności. Zamiast więc wydawać pieniądze, zebrane w ramach akcji „Adoptuj Pszczołę”, na odbudowę pasiek, w których zapewne następnie będą stosowane środki toksyczne lub biobójcze, te środki powinny być kierowane na akcje tworzące siedliska dla dziko żyjących owadów (w tym pszczół miodnych). Byłoby to zdecydowanie lepsze i bardziej pożyteczne wykorzystanie każdej zebranej złotówki. A przynajmniej byłoby to zgodne z celami, założeniami i misją. Strategia, poniekąd może słusznie, wskazuje: „pojawienie się dziesiątek lub setek rodzin pszczelich, konkurujących o pokarm zmniejsza szanse na przeżycie dzikich gatunków owadów. Co więcej hodowlane pszczoły miodne mogą być nosicielami chorób i pasożytów, które zagrażają dzikim pszczołowatym”. To ostatnie stwierdzenie wcale nie musi być nieprawdziwe. Jednak dotyczy ono w szczególności owadów hodowanych „masowo” w pasiekach. Wbrew twierdzeniom pszczelarzy, dziko żyjące rodziny pszczele nie stanowią zagrożenia dla innych owadów, lub zagrożenie to jest marginalne. Choćby z racji rzadkiego rozmieszczenia takich rodzin. Dziko żyjące rodziny pszczele nie występują przeważnie w większej gęstości niż 1 na kilometr kwadratowy (tak wynika z badań niektórych dzikich populacji) i rzadko też są rabowane przez inne owady – nawet jeżeli słabną porażone jakąś chorobą. Wynika to po prostu z oddalenia tych rodzin od siebie. Zagrożenie to jest praktycznie żadne, jeżeli porównamy je do występującego w pasiekach liczących po kilkadziesiąt pni pszczelich, ustawionych jeden przy drugim. W tych miejscach na świecie, w których pszczołom udało się znaleźć wystarczająco siedlisk, aby rozwinąć i podtrzymać dziko żyjącą populację, problem chorób jest minimalny lub wręcz praktycznie nie istnieje. Dotyczy to także warrozy, która wciąż pośrednio lub bezpośrednio jest główną przyczyną śmierci rodzin pszczelich. W takich populacjach owadom udaje się utrzymać zastępowalność pokoleń, a każde kolejne jest lepiej zaadaptowane do występujących lokalnie lub regionalnie zagrożeń. Pasieki w takiej okolicy mogą opierać się o złapane roje i praktycznie nie wymagają leczenia przeciwko warrozie lub innym patogenom i pasożytom. Pszczoły, jak każde inne zwierzę, potrzebują więc po prostu przestrzeni do życia. Najlepsze do tego są naturalne dziuple, albo inne miejsca o objętości około od 30 do 60 litrów. O takie miejsca mogliby zadbać pszczelarze udostępniając dziko żyjącym pszczołom stare ule, niepotrzebne już w pasiekach. To wymagałoby jednak zmiany ich świadomości w kierunku, na który na chwilę obecną trudno liczyć. Siedliska dla dziko żyjących owadów mogłyby być w lasach, czyli tam gdzie pierwotnie żyły i ewoluowały pszczoły. Na szczęście w ostatnim czasie zmienia się też świadomość zarządzających lasami. Choć w niektórych z nich starych drzew ze świecą szukać, to jednak według statystyk drzewostan w Polsce jest coraz starszy, co z czasem powinno zapewnić wystarczająco drzew dziuplastych, aby pszczoły mogły wrócić do lasów. To zajmie jednak pewnie jeszcze kilka dekad. W międzyczasie Lasy Państwowe powinny prowadzić programy związane z tworzeniem siedlisk dla pszczół – mogą to robić przez wspieranie lub praktykowanie bartnictwa, czy wieszać na drzewach zwykłe skrzynki z desek. Niewątpliwie całe środowisko może tylko skorzystać na obecności większej liczby zapylaczy. Jeżeli zaś chodzi o konkurencję pomiędzy pszczołami miodnymi, a innymi dzikimi zapylaczami, to wydaje mi się, że problem jest mniejszy niż się powszechnie uważa, a duży może być tylko w bezpośrednim pobliżu pasiek. Owady specjalizują się w odwiedzaniu kwiatów niektórych gatunków, a tym samym zwiększenie liczby rodzin pszczelich, żyjących dziko i w odosobnieniu, nie powinno być realnym zagrożeniem, dla innych owadów.
Na koniec zaznaczę, że w tekście tym nie udało mi się omówić szczegółowo wszystkich istotnych zagadnień, a Narodowa Strategia Ochrony Owadów Zapylających w sposób oczywisty nie dotyczy jedynie pszczół miodnych. Moja krytyka, mam nadzieję, że konstruktywna, dotyczy więc jedynie wycinka problemu. I choć Apis mellifera jest na pewno istotną częścią całego ekosystemu, to dla całego środowiska jest nieporównywalnie mniej istotna, niż wszystkie inne zapylacze. Jako pszczelarz, starający się uprawiać swoją pasję w sposób zrównoważony z naturą, nie mogłem jednak przejść obojętnie wobec zapisów, które znalazły się w omawianym dokumencie. Mam nadzieję, że niektóre zapisy Strategii, o których wspominałem w opracowaniu, nigdy nie wejdą w życie. Zapewne jednak, gdyby udało się zrealizować wszystkie jej postulaty, to ich bilans byłby pozytywny, nawet wraz z tymi, które uważam za całkowicie chybione i szkodliwe. Dobrze, że mówi się o problemach pszczół, gdyż owady te są papierkiem lakmusowym problemów środowiskowych. Rozumiem też, że w interesie przemysłu pszczelarskiego jest utrzymywanie status-quo. Chciałbym jednak wierzyć, że organizacje pro-ekologiczne, za jaką niewątpliwie należy uznać Greenpeace, będą patrzyły na problem faktycznie od strony natury, a nie przemysłu. Na świecie na szczęście jest coraz więcej naukowców badających pszczoły w ich naturalnych środowiskach, a nie w schemizowanych pasiekach. Polecam zapoznać się z ich dorobkiem i na nowo przemyśleć wiele z postulowanych rozwiązań. Zapraszam też na stronę małej organizacji „Bractwo Pszczele” (www.bractwopszczele.pl), aby poznać inny punkt widzenia na problemy pszczelarstwa, niż prezentowany w podręcznikach do gospodarki pasiecznej. A nam wszystkim życzę jak najczystszego środowiska i zdrowych zapylaczy. To one są potrzebne nam, a nie my im.
Bartłomiej Maleta