Ograniczenia nauki, mądrość rdzennych mieszkańców i rolnicy, którzy żyją między jednym a drugim

Kirk Webster

tekst pochodzi ze strony: https://kirkwebster.com/the-limitations-of-science-the-wisdom-of-indigenous-people-and-the-farmers-who-live-in-between/

„Nie wszystko co można obliczyć, liczy się, nie wszystko co się liczy, można obliczyć”
- Albert Einstein

„Uczyłem się filozofii życia od ludzi prostych, będących takimi jakimi są, bo ich ignorancja jest bliższa prawdy niż nasze uprzedzenia”
- Carl Lumhotz, Nieznany Meksyk

Jak to się stało, że nauka stała się ciężarem i kulą u nogi, która uniemożliwia społeczności pszczelarskiej rozwiązywanie swoich problemów? Przez wiele ostatnich lat nie udało mi się uniknąć tego pytania. Uważamy dręcza pszczelego za nasz największy problem i ta myśl doskonale posłuży naszym rozważaniom. Jak to możliwe, że cała nauka pszczelnictwa poświęciła temu problemowi tak wiele uwagi, pieniędzy i zaangażowania naukowców, a po trzydziestu latach nie widać żadnych wartościowych rozwiązań i praktycznych skutków tych działań? W tym samym czasie pojedyncze osoby lub liczne grupy pszczelarzy, na każdym kontynencie skolonizowanym przez dręcza pszczelego, wypracowali rozwiązania tego problemu, które pozwalają im funkcjonować praktycznie tak samo jak przed przybyciem roztocza. Społeczność pszczelarska wciąż żyje w ciągłym strachu i obawie, przechodząc od jednych doraźnych desperackich rozwiązań do innych i tłoczy się wokół sław naukowych z nadzieją, że w końcu pojawi się coś naprawdę pomocnego. Tak naprawdę jednak na całym świecie proste, łatwe do zrozumienia i działające z sukcesami rozwiązania dostępne są dla każdego, kto tylko zadaje sobie trud ich odnalezienia i podejścia do nich z prawdziwym zainteresowaniem i szacunkiem. Proszę, nigdy nie mówcie, że kiedykolwiek nazwałem te rozwiązania łatwymi – łatwym nie jest nic, co związane jest z radzeniem sobie z dręczem pszczelim. Ale wspomniane rozwiązania okazały się łatwiejsze i bardziej samo-korygujące się niż doraźne recepty przyjęte od przedstawicieli społeczności naukowej czy pszczelarstwa przemysłowego.

Choć obserwowanie tych wydarzeń było zaskakujące i przygnębiające zarazem, cała ta saga uzasadniła jednak moją dawną decyzję. Jako młody człowiek, dorastający na typowym przedmieściu, nieustająco byłem kuszony przez Naturę i całe przyrodnicze otoczenie. Postanowiłem więc swoją przyszłość spędzić tam gdzie Natura i ludzie złączeni są w nierozerwalnych związkach: w gospodarstwie rolnym. Nie mając żadnego doświadczenia, miałem niesamowite szczęście odnaleźć wspaniałych mentorów. Od samego początku cieszyłem się mogąc pracować z udomowionymi odmianami roślin i zwierząt. Gdy kontuzja uniemożliwiła mi pracę, próbowałem wykorzystać zdobytą wiedzę z dziedziny biologii i doświadczenia zdobyte na farmie. Chciałem poznać i zrozumieć zasady ekologii funkcjonujące na polach, a potem wykorzystać wszystko czego się nauczyłem w działalności rolniczej. Plan wydawał się rozsądny. Studiowanie ekologii na Evergreen State Collage było zajęciem interesującym, a często przynoszącym także wiele radości, ale nie upłynęło wiele czasu zanim zorientowałem się, że nauka nie jest prostą ścieżką prowadzącą do oświecenia. Zamiast tego zrozumiałem, że nauka jest przypadkowym procesem, który podąża ścieżką najmniejszego oporu i działającym w takich strukturach, które zapewniają największe zasoby i prestiż. Nauka musi wypełniać swoje role i funkcjonować w drapieżnym i samoniszczącym się społeczeństwie, które ją wspiera. Te właśnie fakty sprawiają, że nauka okazała się bardzo słabym i nieefektywnym narzędziem w praktykowaniu takiego rolnictwa jakiego nauczyłem się od moich mentorów. Piękno, różnorodność, produktywność i zdrowy styl życia, które tkwią w tym systemie, wyrosły z mądrości i umiejętności, zgromadzonych przez niezliczone pokolenia. Ci farmerzy nie mieli innego sposobu na osiągnięcie sukcesu niż wspieranie z roku na rok życia i różnorodności. W tym samym czasie pozostawali w błogim otoczeniu wielu tajemnic, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że nigdy ich nie poznają. Z wiarą i fundamentem, który został im przekazany przez poprzedników, byli przygotowani tak dobrze, jak to tylko możliwe, aby optymistycznie i kreatywnie podejść do tego, co przyniesie im przyszłość. Różnicę w podejściu do Natury małego rolnika i naukowca można by przyrównać do wędrówki przez las pierwotny lub rozbijania skał będąc zamkniętym na więziennym dziedzińcu. Po trzech latach zgłębiania nauki powróciłem do świata pszczelarstwa i małego gospodarstwa organicznego. Od tamtej pory jestem szczęśliwym człowiekiem, nawet pomimo tego, że jedna i druga dziedzina otrzymuje niezłe lanie z rąk naszego społeczeństwa.

Pomijając sam fakt, kto finansuje badania z dziedziny pszczelarstwa i rolnictwa, stwierdzić muszę, że nauka ma pewien problem tkwiący w samej jej podstawie, który powoduje, że nadzwyczaj trudno jest przy jej pomocy rozwiązać problemy prawdziwego rolnictwa. W tym miejscu wytłumaczę co rozumiem przez Prawdziwe Rolnictwo i jak różni się ono od obecnie najczęściej występującej formy plądrowania niegdyś i w przyszłości pięknych terenów wiejskich, tj. rolnictwa przemysłowego:

Prawdziwe Rolnictwo organizuje się wokół obfitości życia. Od jednego krańca gospodarstwa do drugiego; od miejsca gdzie gleba leży na podstawie skalnej, do czubków najwyższych drzew; wszędzie rozwój życia jest wspierany. Wiele gatunków roślin i zwierząt żyje w takich miejscach – dotyczy to także prawie nieskończenie wielu form życia mikrobiologicznego. Woda jest czysta i zdatna do picia. Ludzie żyją tam pełnią życia, cieszą się pracą na zewnątrz gdy słońce świeci, a w stodołach i warsztatach przebywają w czasie burzliwej pogody. Każde prawdziwe gospodarstwo składa się z ludzi i Natury. Nie ma też dwóch takich samych gospodarstw. Każde z nich znajduje się w unikalnej lokalizacji i odzwierciedla geniusz twórczy gospodarza. Wszystkie mają długą historię i każde z nich ma szansę być przekazane przyszłym pokoleniom. Rolnictwo organiczne przeżywa dziś kryzys definicyjny, a więc każde z gospodarstw może nazywać się: organiczne, biodynamiczne, regeneracyjne, biologiczne, permakulturowe, albo jeszcze inaczej. Wszystkie są nam potrzebne. Gdy odnoszę się do całej grupy, preferuję oryginalną nowoczesną nazwę: Rolnictwo Organiczne.

Rolnictwo przemysłowe, kontrastowo, jest tak naprawdę największą operacją górniczą jaką widziała nasza planeta. Jej celem jest wydobycie z ziemi jak największych ilości złej jakości żywności przy minimalnych nakładach. Całe krajobrazy, które były niegdyś mozaiką lasów, prerii i małych gospodarstw zostały przekształcone w wielkie monokulturowe pustynie. Zwierzęta gospodarskie hodowane są w izolacji od ich naturalnych źródeł pokarmu – stłoczone są niby w obozach koncentracyjnych, które są dla nich tak niezdrowe, że antybiotyki i suplementy muszą być włączane do każdej ich racji żywnościowej. Obornik powoduje ogromne problemy z zanieczyszczeniem otoczenia, podczas gdy ziemia uprawna (oddalona o setki lub tysiące kilometrów) cierpi z powodu niskiej żyzności i wymaga stałego nawożenia chemicznymi nawozami czy pryskania pestycydami, aby w ogóle wyprodukować cokolwiek. Całe to szaleństwo uprawia się przy użyciu maszyn, które z każdym rokiem są większe i bardziej skomplikowane, za to przy udziale coraz mniejszej liczby ludzi. Nakłady energetyczne są ogromne, nierzadko o wiele większe niż wynikające z kalorii zbieranych jako żywność. Kiedyś myślałem, że celem rolnictwa przemysłowego jest wyprodukowanie ilości jedzenia potrzebnego dla świata, dzięki pracy możliwe najmniejszej liczby rolników. Teraz zdałem sobie sprawę z tego, że celem jest produkcja żywności w ogóle w oderwaniu od ludzkiej pracy. Ogromne korporacje, które kontrolują większość rolnictwa północnoamerykańskiego, są o wiele bliżej osiągnięcia tego celu, niż większość ludzi zdaje sobie sprawę. Wkrótce będziemy mieli system żywnościowy oparty na zrobotyzowanym rolnictwie.

Nauka ma do odegrania zupełnie dwie różne role w tych dwóch systemach rolniczych: rolnictwa organicznego i przemysłowego. Sparafrazuję słowa Georga Hendersona (autor dwóch wspaniałych książek: The Farming Ladder i Farmer's Progress), który pierwszy zasugerował zaistnienie tego zjawiska jeszcze w latach 40tych XX wieku: „Jedyne dwie rzeczy, które nauka zrobiła dla rolnictwa to: 1) udowodnienie [słuszności? - przypis tłum] starożytnych metod; 2) stworzenie rolnictwa przemysłowego”.

Nauka ma pewne podstawowe wady strukturalne, które powodują, że nie nadaje się ona do rozwiązywania problemów prawdziwego rolnictwa, czy jakiegokolwiek żywego systemu. Praktycznie z definicji nauka próbuje zdekonstruować żywe systemy na mniejsze i prostsze części. Próbuje znaleźć stabilne miejsce z kilkoma zmiennymi, w którym hipotezy mogą być wielokrotnie weryfikowane dając powtarzalne rezultaty. Ale gdy te częściowo żywe fragmenty zostaną ponownie złożone w jedną całość, zmienne mnożą się wykładniczo i wynik staje się znów niesterowalny i ponownie wyjątkowo trudny do przewidzenia. Moją ulubioną koncepcją biologii akademickiej, jest ta, że każdy gatunek z osobna zajmuje „nadprzestrzeń wymiarową” (niszę ekologiczną), w której „n” jest niewiadomą, która jest potencjalnie nieskończoną liczbą. Oznacza to, że każdy gatunek zajmuje przestrzeń o tak wielu wymiarach (czas, temperatura, położenie geograficzne, powiązania, pH, poziom naświetlenia, dostępność wody itp.) i wiele z nich jest niewiadomymi, które są w zasadzie niemożliwe do obliczenia. Być może najbliższym prawdy stwierdzeniem nauki będzie to, że Natura tu na ziemi jest największą niewiadomą, a im więcej wiemy o malutkiej jej części, tym mniej wiemy o całości.

Prawdziwi rolnicy nie mają możliwości rozbicia Natury na kawałeczki, a następnie zajmowania się nimi jeden po drugim. Muszą radzić sobie z całością, każdego dnia od rana do wieczora. I nie mają innego wyboru, jak tylko przesuwać się w kierunku piękna, różnorodności, zdrowia i odporności – z tajemnicą jako swoim nieodłącznym towarzyszem. Wiara i mądrość przodków są tu jedynymi prawdziwymi przewodnikami. Na tym polu nauka może być tylko zasłoną czy kulą u nogi. Zyski (szeroko rozumiane) rolnictwa organicznego w dużej mierze są reinwestowane w cały system i mogą wspierać tylko niewielką część nauki. Jej wkład nie kończy się tylko na udowodnieniu starożytnych metod. Ale najczęściej wynika z dziedzin pobocznych. Lepsze narzędzia (metalurgia) i ustalenie lokalizacji dziko żyjących i odpornych na roztocza pszczół miodnych (geografia, taksonomia) to dwa z dobrych przykładów tego zjawiska. Sam musisz zadać sobie pytanie, czy ta wiedza pochodzi z badań naukowych, czy raczej od rzemieślników kowalskich i lokalnych pszczelarzy. Roger Paine, znany badacz wielorybów, napisał w swojej książce „Among whales” („Pośród wielorybów”): „Każdy spostrzegawczy miejscowy wie więcej niż wizytujący naukowiec. Zawsze. Bez wyjątków”.

Na drugim biegunie znajduje się rolnictwo przemysłowe, które jest dzieckiem nauki i posiada te same mankamenty co sama nauka. Wymaga ono stałego napływu nowych osiągnięć nauki, aby skorygować braki równowagi wywołane przez poprzedni tymczasowy „postęp”. Naukowcy prowadzący eksperymenty w świecie przyrody starają się uprościć swoje pole doświadczalne i zredukować zmienne, aby uzyskać powtarzalne wyniki. Nauka wspierająca rolnictwo przemysłowe stara się uprościć ekosystemy rolne w taki sposób, aby tylko jedna uprawa zajmowała największą część biosfery. Dzięki temu maszyny mogą wykonać większość pracy. To właśnie ma być sposób na to, aby wyprodukować jak najwięcej żywności i wyżywić ludzi przy minimalnych kosztach.

Oczywiście, to wszystko nie jest możliwe bez ogromnych ilości taniej energii – o wiele większej niż uzyskanej z zebranej uprawy. Nauka i inżynieria nabrały szczególnych umiejętności wyszukiwania i wydobywania najmniejszych nawet ilości kopalnego węgla z każdego miejsca pod ziemią, lodem czy płytkimi wodami. Tak więc wciąż pozostajemy w „ekscytującym oczekiwaniu” na rozpoczęcie fantazji rolnictwa zrobotyzowanego, które mogłoby nakarmić nas dzisiaj i w przyszłości.

Nawet jednak przy pełnej dostępności paliwa problemy pojawiają się wyjątkowo szybko, gdy rola „upraszcza się” poprzez monokultury. Żyzność gleby szybko maleje, a bez różnorodności w ekosystemie, ziemia traci zdolności do wyprodukowania własnych wartości odżywczych. Dlatego też potrzebne są nawozy sztuczne, a także kolejna porcja energii do ich przemieszczania i przetwarzania. Nawet jednak w obecności tych składników odżywczych (które stanowią jedynie ułamek tego, co gleba straciła w wyniku upraw monokulturowych), rośliny tracą witalność i są tym chętniej atakowane przez szkodniki. Jednym z podstawowych zalet rolnictwa organicznego jest to, że zdrowe rośliny uprawne są słabym pożywieniem dla szkodników i ich nie przyciągają. Philip Callahan (polecam jego książkę: „Tuning in to Nature”) i inni już dekady temu wykazali, że niezdrowe i niezrównoważone uprawy w zasadzie nadają sygnały radiowe, błagając owady będące szkodnikami, aby te zjawiły się i zjadły je, aby mogły zostać przetworzone i przywróciły żyzność glebie. Zamiast pójść śladem tych obserwacji, agronauka zajęła się truciznami opracowanymi w czasie II Wojny Światowej, które miały zdolność zabijania owadów. W ten sposób stworzony został przemysł pestycydowy. Jeżeli określona trucizna jest skuteczna przeciwko jakiemuś szkodnikowi, wystarczy tylko kilka pokoleń, aby szkodnik stał się na nią odporny i ponownie zagroził uprawom. Wówczas konieczne jest opracowanie kolejnej metody kontroli – i tak rozpoczyna się niekończący się wyścig zbrojeń pomiędzy nauką a szkodnikiem. Pszczelarstwo dołączyło do tego wyścigu gdy pojawiło się roztocze dręcz pszczeli (Varroa destructor). Wówczas nauka przywitała nas jako najnowszych członków klubu rolnictwa przemysłowego. Jako grupa byliśmy do tamtej pory ostatnimi z całej społeczności rolniczej, która trzymała się poza tym systemem.

Herbicydy dodały akcentu na zakończenie naszej kampanii przeciwko ziemi. Teraz, przy niskiej zawartości materii organicznej, narażona na wiatr i niekorzystną pogodę w jesieni, zimie i wiosną, jedyne co pozostało z ekosystemu, gleba, również zaczyna zanikać, spływając do oceanów. Przywódcy Indian amerykańskich pozostawili po sobie kilka obserwacji i cytatów, które zostały spisane gdy biali osadnicy po raz pierwszy pojawili się na środkowym zachodzie obecnych Stanów Zjednoczonych (zgubiłem dokładny cytat, który zapisałem sobie kilka lat temu – jeżeli ktoś wie gdzie odnaleźć dokładne słowa i ich źródło, będę wdzięczny za przesłanie ich do mnie). Brzmiało to mniej więcej tak: „gdy biali ludzie pojawili się w tym kraju, pierwsze co zrobili to przepędzili Indian i dzikie zwierzęta, które wykorzystywaliśmy do jedzenia i na ubrania. Potem wycięli drzewa – naszych przyjaciół od początków czasów. Nieliczne użyli do zbudowania domów – inne spalili. Potem orali ziemię dopóki pozostawała na niej choć jedna żywa trawa czy krzew. Następnie uprawiali w niej rośliny przez kilka lat, dopóki ona nie przestała rodzić. Gdy już nic nie zostało, porzucali te tereny i przenosili się dalej na zachód”. To byli pierwsi rolnicy przemysłowi - tak naprawdę zanim zaczął się ich czas.

Nauka jest oczywiście partnerem w spółce posiadającym kontrolny udział na każdym etapie procesu przemysłowego. Żyzność gleby, zwalczanie szkodników, utylizacja odpadów oraz projektowanie i produkcja coraz większych maszyn – wszystko to wymaga obecności naukowców, aby prowadzić całe procesy od jednego kryzysu do kolejnego. A całe ich finansowanie pochodzi ze sprzedaży produktów wyprodukowanych dzięki ich wkładowi, które składają się na ten olbrzymi domek z kart. Gospodarka na miarę górniczą, prowadzona na polach na ogromną skalę doprowadziła do tego, że ceny towarów stały się tak niskie, że rolnikom czasem nie pozostaje nic z pieniędzy z ich sprzedaży, po tym jak zapłacili za paliwo, nawozy, maszyny, pestycydy oraz spłacili raty pożyczek, których potrzebowali by w ten sposób funkcjonować. W 1900 roku ponad połowa populacji zajmowała się rolnictwem w pełnym wymiarze godzin. Dziś jest to około jeden procent. Wielu rolników, którzy porzucili działalność w ciągu ostatnich osiemdziesięciu lat, zapewne w końcu zdało sobie sprawę z tego, że ich życie poświęcone ciężkiej pracy w dużej mierze przyczyniło się do tego, że w efekcie musieli się wycofać z rolnictwa. Rolnicy, którzy przetrwają kolejne etapy tego procesu z większym kapitałem, pożyczają jeszcze więcej pieniędzy, przejmują upadające gospodarstwa i kontynuują marsz w kierunku zrobotyzowanego rolnictwa, w którym ostatecznie będzie jeden lub dwóch żywych rolników na każdy region. Bez względu na to jak bardzo spadną ceny towarów, dostawcy maszyn, nawozów, pestycydów i pożyczek i tak odbiorą swoją dziesięcinę z każdego buszla. Będą też mieć mnóstwo pieniędzy na finansowanie nauki i porad, które ochronią ich interesy. Problem polega na tym, że w związku z globalnym ociepleniem i masową manipulacją naturalnymi ekosystemami przez ludzi, biologia Ziemi zmienia się szybciej niż zdolność nauki do dokumentowania tych procesów, nie mówiąc już o dostarczaniu rozwiązań.

Nauki rolnicze mogły by podążać inną drogą. Czy w końcu nauka nie jest badaniem naszego świata i próbą znalezienia w nim prawidłowości? Więcej naukowców mogłoby podążać tą drogą, którą wyznaczyli sir Albert Howard i Philip Callahan. Niewielu to zrobiło. W końcu jednak wszystkie te ścieżki prowadzą w to samo miejsce – dowodzą starożytnych metod. Nauka może pomóc tu i ówdzie, ale przez tysiące lat nasi przodkowie żmudnie poznawali rośliny, zwierzęta i techniki i uczyli się je wykorzystywać, aby zapewnić sobie dostatnie życie jako część Natury. Rolnictwo Organiczne czy naturalne tak naprawdę nie potrzebuje wiele metod naukowych, gdyż zbudowane jest na bazie wieloletnich wzorców, które są samoregulujące się, opierają się na różnorodności i funkcjonują jako całość. Nie musimy wiedzieć i rozumieć wszystkiego – nawet jeśli moglibyśmy. Obecne zagrożenie polega na tym, że przekazywanie tej wiedzy zostało przerwane, gdyż rdzenna ludność i rolnicy inspirowani tradycyjnymi metodami są niszczeni i wypierani przez cywilizację przemysłową, która dąży do tego, aby zdobywać żywność bez udziału ludzi.

Oprócz tego, że naukę kieruje się w stronę destruktywnych rozwiązań, to stała się ona kulą u nogi jeszcze w innym wymiarze: dajemy jej o wiele więcej władzy i prestiżu, niż na to zasługuje i oczekujemy, że będzie wypełniać zadania, do których jest słabo wyposażona. Nauka stała się domyślną religią naszej cywilizacji. Jest tym dla naszej kultury, czym Buddyzm był dla Tybetu przed inwazją Chin. Teraz, gdy tak wiele rodzin niegdyś uprawiających rolę zostało pozbawionych swojego zajęcia, znaczący procent populacji jest szkolony w naukowym systemie monastycznym. Koledże i uniwersytety stały się zakonami, a wszyscy akolitowie mają nadzieję, że pewnego dnia studiów metafizycznych uzyskają certyfikaty jako braminowie i będą dobrze opłacani za swoją wiedzę – bez konieczności doświadczania konsekwencji, jakie niosą ich rady.

Nauka jest tylko narzędziem – takim samym jak klucz nasadowy. Może być bardzo skutecznym i wydajnym narzędziem do realizacji niektórych zadań – podobnie jak klucz nasadowy może być przydatny do odkręcania i zakręcania nakrętek i śrub. Ale jeżeli spróbujemy znaleźć odpowiedzi na egzystencjalne pytania o to, jak wspólnie w zdrowiu żyć wraz z innymi żywymi organizmami, z którymi dzielimy tę planetę, nauka okazuje się nie mieć w zanadrzu dobrych porad. Klucz nasadowy byłby ostatnim przedmiotem do jakiego zwróciłbyś się z tego typu problemem. Technologia szybowała naprzód wraz z każdym odkryciem fizyki lub chemii. To, w połączeniu z umiejętnościami pozyskiwania energii, pozwoliło nam na poczynienie poważnych zmian w środowisku na każdym z kontynentów. Udało nam się sporą część tego środowiska przekształcić w jedzenie, a także przedmioty materialne, które kupujemy, sprzedajemy, gromadzimy, o które walczymy, a w końcu które zużywamy i wyrzucamy. Nauka jednak załamuje się przy problemach biologicznych. Dzieje się tak z powodu jej podstawowego wymogu jakim jest odseparowanie każdego małego elementu od siebie i swojej nieumiejętności radzenia sobie ze złożonością. Jesteśmy jednak zahipnotyzowani postępem technologicznym i obfitością posiadanych rzeczy materialnych, więc zwracamy się do nauki po odpowiedzi także na nasze biologiczne problemy. Trudności potęgują się jeszcze bardziej, gdyż szkolimy zbyt wielu naukowców i każdy z nich musi się jakoś zaznaczyć i uzasadnić potrzebę swojej obecności.

Popatrzmy na cudaczną sytuację związaną ze zdrowiem i odżywianiem. Mleko, masło, jaja, mięso, sól, wino, pomidory, ziemniaki, pszenica – produkty te wychodzą i wchodzą do łask za każdym razem, gdy nowe pokolenie naukowców zajmujących się żywieniem próbuje wyrobić sobie nazwisko. Jednej dekady musisz ich unikać, w przeciwnym razie będą ci grozić srogie konsekwencje, kolejnej natomiast okazują się kluczowe dla zdrowia i dobrego samopoczucia. Lekarze rodzinni podczas rutynowych badań kontrolnych cierpliwie wyjaśniają dlaczego dorośli powinni zrezygnować ze spożywania pokarmów, które spożywali ich długowieczni przodkowie i przyjąć nową dietę opartą o drogą żywność wywodzącą się z innego kręgu kulturowego, uprawianą daleko, a której sposobu przygotowania nawet nie znają. Często ważne wskazówki, które są znane nauce – jak na przykład wpływ różnych metod produkowania żywności na ich wartości odżywcze – nie są w ogóle brane pod uwagę. Najgorsze jest to, że nierzadko naukowcy zachowują się tak, jakby żywność była faktycznie groźna dla ludzi w czasach, gdy nie była w łaskach, a dopiero dzięki wnikliwości ich badań i osobistej błyskotliwości stała się znowu zdrowa. Dziękuję Bogu każdego dnia za to, że żyłem wystarczająco długo, aby doczekać czasów kiedy masło jest znowu zdrowe. Moim stałym modlitwom powierzam to, aby moje życie okazało się wystarczająco długie, abym przez jedzenie masła mógł naprawić w moim organizmie szkody, jakie zostały spowodowane przez wszystkie te lata, w których je jadłem.

A co mogłoby lepiej zilustrować ograniczenia nauki niż reakcja na dręcza pszczelego w Ameryce Północnej w ciągu ostatnich trzech dekad? Po niemal trzydziestu latach, wydanych milionach dolarów i pracy najtęższych umysłów, nauka wciąż znajduje się na linii startu, a sen z powiek spędza kolejna tymczasowa metoda kontroli pasożyta. Wciąż nie widać zdolności lub chęci nauki do zajęcia się problemem w szerszym kontekście, w którym prawdziwe rozwiązania mogłyby zostać znalezione. Co więcej, są to rozwiązania, które zostały z sukcesami wprowadzone przez tych, którzy nie poddają się limitom nauki. Aby rozwiązać taki problem, należy stawić czoła złożoności. A to właśnie tam zaczynają się rozpadać metody i struktura nauki.

Głównym sensem napisania tego eseju było wskazanie rolników organicznych prowadzących gospodarstwa z sukcesami, jako najlepszego źródła rad, wiedzy i mądrości, których potrzebujemy aby rozwiązać nasze biologiczne problemy. Ludzie, których życie w całości zależy od intymnego wręcz związku z uprawami, zwierzętami gospodarskimi i całym środowiskiem, i którzy swoje najlepsze lata poświęcili na prowadzenie organicznego gospodarstwa, powinni stanowić najlepszy przykład i powinni być liderami dającymi sygnały do działania. Wiedza i mądrość zaczerpnięte z nieopowiedzianych doświadczeń życia i śmierci przodków, które są korygowane i powiększane przez bieżących strażników środowiska, stanowią o wiele większy i bardziej wartościowy zasób niż krótkoterminowe, rozproszone i motywowane politycznie wypowiedzi nauki. W analogii, która może być zrozumiana przez Amerykanów, można by porównać skarbiec Fortu Knox ze świnką-skarbonką. Gdy potrzebujemy gotówki na wielki projekt, taki jak rekonstrukcja naturalnego świata, bierzemy świnkę-skarbonkę, bo uważamy, że tam znajdziemy pieniądze. John Dillinger nie popełnił tego błędu – i my też nie powinniśmy.

Przyjęcie przez naukowców statusu braminów, który został nadany im przez społeczeństwo, spowodowało zmniejszenie rangi i pewności siebie prawdziwych rolników i stłumiło siłę ich głosu w dyskusjach na temat przyszłości Natury i ludzkości. Ale jest też inny, jeszcze bardziej druzgocący powód, dla którego rolnicy tracą zdolność do prowadzenia nas w kierunku lepszej przyszłości: nie pozostało ich wielu. Gdy zdecydowaliśmy się na zorganizowanie społeczeństwa wokół wykorzystywania zasobów naturalnych i gromadzenia bogactwa naturalnego, zostawiając inne cele z tyłu, w zasadzie z definicji zdecydowaliśmy o jak najszybszej marginalizacji prawdziwych rolników i zastąpieniu ich maszynami, energią kopalną i prostymi systemami. W czasach kolonialnych między innymi Thomas Jefferson i George Washington narzekali w swoich dziennikach i listach na trudności w znalezieniu właściwych pracowników do swoich domów. Było to spowodowane tym, że tak wielu osadników chciało mieć własne gospodarstwa, których zostali pozbawieni w Europie. W czasach wojny secesyjnej rozpoczął się jednak trend zastępowania ludzi maszynami, gdyż tak wielu mężczyzn zostało wciągniętych w wojnę, z której nigdy nie wrócili do domów. Każda kolejna wojna przyspieszała ten proces. Wreszcie stał się on celem głównym po II Wojnie Światowej. Ten wielki globalny konflikt pozostawił po sobie ogromne możliwości produkcji maszyn rolniczych i zdolność do prowadzenia szeroko zakrojonej wojny chemicznej ze „szkodnikami”, a także nami samymi.

Ciągłe dostawy taniej energii oraz zgoda społeczeństwa na wyzysk i akumulację kosztem piękna i zdrowia zredukowało liczbę prawdziwych rolników do poziomu społeczności rdzennych mieszkańców, spychanych na margines i wypędzanych z własnych domów. Niektórzy ludzie krytykowali mnie za to porównanie, ale sam będąc małym rolnikiem uważam, że jest ono adekwatne. Rolnicy amerykańscy być może byli lepiej wyposażeni aby przystosować się do zasad społeczeństwa przemysłowego niż rdzenni mieszkańcy, ale doświadczyli tego samego ubóstwa, załamań i dezorientacji, jaką doświadczali tamci. USDA (United States Department of Agriculture – Departament Rolnictwa Stanów Zjednoczonych) jest dla prawdziwych rolników tym, czym Biuro do Spraw Indian było dla szczepów indiańskich. Nie, nie odnotowano nigdy przypadków żołnierzy okrążających i mordujących bandy rolników - przede wszystkim z powodu wykonywanego przez nich zawodu i ich pochodzenia. Ale dziś mamy do czynienia ze światową epidemią samobójstw rolników – od rolników mających półhektarowe gospodarstwa w Indiach, po pięćsethektarowe gospodarstwa w środkowo zachodnich Stanach Zjednoczonych. Ci ludzie nie potrafią wyrazić swojej rozpaczy, wstydu, fizycznego i umysłowego bólu, w którym żyją na co dzień, nie potrafiąc wpasować swoich gospodarstw i siebie samych w społeczność, która ich otacza. Czy oni nie są poddawani straszliwym i podstępnym formom porzucenia i przemocy?

Odnosząc się natomiast do „gryzienia ręki, która cię karmi”. Jedynym źródłem niezawodnych dostaw żywności dla rosnącej populacji świata jest tania energia i ciągła manipulacja środowiskiem przez naukę i technologię. To jednak nie będzie trwało wiecznie – a gdy ich zabraknie, nie będziemy się mieli gdzie zwrócić poza mądrością przodków. Przekazywanie tej mądrości zostało już praktycznie przerwane, a gdy ostatecznie do tego dojdzie, znajdziemy się w miejscu pozbawionym wszelkiej nadziei.

Celem tego eseju jest pokazanie, gdzie jeszcze tkwi iskra nadziei. Z mojej własnej pracy i pasji dla pszczół wiem, że w czasach gdy połowa rodzin pszczelich w USA jest transportowana nowoczesnymi ciężarówkami tysiące kilometrów, a potem podaje się im najróżniejsze specyfiki odżywcze i lecznicze, aby przeciwdziałać stresowi, który był na nie wywierany, wciąż na świecie istnieją miejsca gdzie uprawia się pszczelarstwo czy „polowania na miód” dokładnie w taki sam sposób, jak było to przedstawiane na malowidłach ściennych jaskiń czy starożytnych egipskich grobowców. W tych prymitywnych systemach pszczelarskich pszczoły funkcjonują w układzie samoregulującym się i nie zależą od naszego działania czy manipulacji. Pomiędzy tymi pradawnymi systemami, a pszczelarstwem nowoczesnym, funkcjonuje niewielu pszczelarzy – a w tym ja. Staramy się połączyć obydwa te systemy w coś, co tworzy układ produktywny, odporny i przystosowany do naszych czasów i miejsca.

To samo tyczy się innych gałęzi rolnictwa. Rolnicy organiczni (których stale nazywam „prawdziwymi”) realizują swoje własne wersje starożytnych metod przy użyciu nowoczesnych narzędzi. W tym samym czasie, w którym ceny towarów stale maleją z powodu wykorzystywania taniej energii kopalnej, technologii i kredytowanych środków pieniężnych, prawdziwe gospodarstwa są w stanie przetrwać, gdyż są w doskonały sposób zorganizowane, wypłacalne, a ich koszty pozostają niskie. Te gospodarstwa produkują część własnej energii i nawozy – nawet praca i sposób zarządzania wpisane są w biologiczne ramy gospodarstwa. Są one zwierciadłem naturalnych ekosystemów. A im większe osiągają sukcesy, tym trudniej rozpoznać gdzie kończy się gospodarstwo, a gdzie zaczyna dzika przyroda.

Ale jest w tym coś jeszcze. Prawdziwi rolnicy, którzy zdołali osiągnąć sukcesy dzielą się jeszcze czymś innym. Arogancja i pycha ustąpiły miejsca pokorze i zadumie. Wszyscy oni odrzucili cele, metody i harmonogramy dominującej materialistycznej kultury. Zdołali znaleźć sposób na życie gdzieś poza tą kulturą. Grupy anababtystów: Amisze, Mennonici i Hutterytowie dokonali tego wyboru dawno temu i jako wspólnota. Ich silne rodzinne i zorientowane na gospodarstwa grupy wyznaniowe są wspaniałym przykładem tego, co jest możliwe. Reszta z nas („Anglików”), którzy podążaliśmy tą drogą ma bardzo różne doświadczenia. Tam, gdzie Amiszom udało się dostosować do społeczności przodków, my mogliśmy odnieść sukces tylko przez odrzucenie naszej społeczności rodowej i stanie się zdeterminowanymi indywidualistami czy ekscentrykami. Niepokój i izolacja związane z wybraniem tej drogi były największymi przeszkodami z jakimi się zetknęliśmy. I jest to coś, co sprawia, że nawet ci spośród nas, którzy osiągają największe sukcesy, są wrażliwi na niektóre sytuacje. Mimo że było to trudne, wiele się nauczyliśmy – z konieczności właśnie w ten sposób. Gdy opuściliśmy jedną kulturę, a wciąż nie mieliśmy ukształtowanej drugiej, do której moglibyśmy dołączyć, zostały nam narzucone pewnego rodzaju duchowe innowacje, gdy sami próbowaliśmy zrozumieć dlaczego odchodzimy, co zabieramy ze sobą i jakie będą nasze nowe drogowskazy – a wreszcie: dlaczego? To może okazać się najcenniejszą lekcją ze wszystkich. Które elementy tradycji połączymy z nowym sposobem myślenia, gdy zmierzymy się z przyszłością?

Potrzebujemy różnych perspektyw rolnictwa, aby myśleć o zdrowej przyszłości ludzkości – zarówno tej amiszowej jak i indywidualistycznej „angielskiej”. Jednymi z najbardziej optymistycznych znaków jakie dostrzegam są te związane z kontaktami pomiędzy obydwiema tymi grupami. One obie, oraz inni rolnicy, stali się ostatnim dodatkiem do listy rdzennych mieszkańców, którzy byli marginalizowani, a często pozbawiani praw publicznych przez dominujące społeczeństwo przemysłowe. Ich wiedza i mądrość, natomiast, są kluczowe do godnego życia ludzi w przyszłości. Nikt z nich nie będzie utrzymywał swojej wiedzy i nowych odkryć w tajemnicy – wystarczy, że zapytasz z szacunkiem i poczekasz na odpowiedź. A jeżeli rzeczywiście przyswoisz sobie te nauki i weźmiesz je sobie do serca, to odkryjesz dobrze strzeżoną tajemnicę, że rolnictwo zorientowane na Naturę jest wspaniałym sposobem na życie, który łagodzi wiele cierpień doświadczanych przez nowoczesnych Amerykanów. Podobnie jak wiele innych duchowych przeżyć – można ich doświadczyć, ale nie da się opisać. Ale musimy próbować, mając nadzieję, że nasze opisy mogą otworzyć komuś oczy, serce i umysł. Oto strona, którą kopiuję z jednego z moich wielu zeszytów. Raz na jakiś czas wydają się mieć sens, kiedy czytam je ponownie miesiące (lub lata) później:

„Naukowcy przychodzą tu i są dumni ze znalezienia przypadku zgnilca europejskiego w którejś z moich rodzin, albo stwierdzając, że nie wszystkie z nich przetrwały zimę. Opierając się na tego typu nielicznych przypadkach zdają się być wyraźnie zadowoleni stwierdzając, że mój plan jest marginalny, albo załamuje się i nie zasługuje na uwagę innych. Ale opierając się na tych konkretnych obserwacjach, nie dostrzegają złożonej całości. Pasieka doświadcza okresowego zmniejszania się i przepływu niezliczonych czynników. Epidemia zgnilca europejskiego może, ale nie musi się zacząć, co może ale nie musi kierować mojej uwagi na określone działania w nowym lub zmienionym kierunku. Przypadkowy gość może natknąć się na jakieś oznaki czegoś, co może nadejść. Ale nie stwierdzi braku występowania choćby jednego przypadku zgnilca amerykańskiego przez ostatnich sześć lub siedem lat czy wystąpienia może dziesięciu lub mniej przypadków w ogóle przez ostatnie trzy dekady – choć dookoła znajdują się pasieki, które doświadczały tej choroby. Jakikolwiek proces tu zaszedł może on mieć nieznane konsekwencje, zależnie od tego, który z niezliczonych kierunków obierze. Wszystko co mogę zrobić, to pokazać, że pasieka przez wiele lat utrzymywała siebie i swojego pracownika, czyli mnie. Przez cały ten czas rosły moje dochody i ilość czasu wolnego. Pasieka zapłaciła za mój dom, warsztat, pojazdy. A teraz płaci za rozwój czterdziestohektarowego gospodarstwa. Wszystko to wynika też z braku potrzeby gromadzenia czy udowadniania czegokolwiek oraz z troski o znalezienie jak najlepszych rozwiązań dla pszczół, aby były naturalnie zdrowe i odporne”.

przełożył Bartłomiej Maleta